Głos jego stawał się coraz słabszy, coraz bardziej urywany, ale jasność umysłu pozostawała niezmieniona.
– Nie patrz na mnie, droga, z takim lękiem, niech cię moje słowa nie dziwią. Pamiętaj, że mój honor związany jest z losem delfina, a co ze mną będzie, mniejsza o to.
Westchnął głęboko. Zmęczenie znikło z jego twarzy, oczy zabłysły jakby pod wpływem wewnętrznego światła, a niespożyta fantazja i wesołość rozjaśniły całą jego postać.
– Nie przybieraj tak tragicznej miny, droga Małgorzato – rzekł z dziwnym i nagłym wzrostem siły – te łotry nie mają mnie jeszcze.
Ale w tej chwili upadł na ziemię, jak podcięty dąb. Wysiłek był za wielki, przeciągnięto strunę, i osłabiona natura dopominała się o swe prawa – stracił przytomność. Bezradna Małgorzata miała dość panowania nad sobą, by nie wołać o pomoc. Wsparła ukochaną głowę na piersi, całując drogie znękane oczy i pulsujące skronie. Tragiczny widok tego człowieka, który był zawsze w jej oczach uosobieniem siły, energii i odwagi, był może najboleśniejszą chwilą w tym okropnym dniu. A teraz spoczywał w jej ramionach, jak zmęczone dziecko.
Ale ani na chwilę nie zachwiała się jej wiara w niego i słowo hańba, które wyszło z jego ust, nie wywołało w niej nawet cienia strachu.
Wypełni najskrupulatniej jego rozkazy; wiedziała, że Ffoulkes uczyni to samo.
Gdyby mogła się choć wypłakać, ale nie dla niej były kojące łzy. Gdy Percy powróci do przytomności, musi wyczytać w jej twarzy tylko odwagę i siłę.
W małej celi zapadło milczenie. Żołdactwo, posłuszne swemu wstrętnemu zadaniu, osądziło, że nadszedł czas, by przerwać rozmowę. Podniesiono żelazną sztabę i rzucono ją na bok z głośnym brzękiem. Muszkiety zastukały o podłogę i dwóch żołnierzy weszło z hałasem do celi.
– Hola, obywatelu, obudź się! – wrzasnął jeden z nich. – Nie powiedziałeś nam jeszcze dotąd co zrobiłeś z Kapetem.
Małgorzata krzyknęła z oburzenia. Instynktownie po macierzyńsku zasłoniła nieprzytomnego męża.
– Zemdlał – rzekła drżącym głosem. – Mój Boże, czy jesteście szatanami, że nie macie iskry litości?
Żołnierze wzruszyli ramionami i zaśmiali się brutalnie. Widzieli gorsze rzeczy od czasu, gdy służyli republice i nie ustępowali w swym okrucieństwie żołnierzom, którzy w tym samym miejscu naigrawali się niedawno z męki królowej, lub tym, którzy wtargnęli do więzienia Abbaye w okropnych dniach wrześniowych i na jedno słowo swego bezecnego wodza wymordowali osiemdziesięciu bezbronnych więźniów.
– Powiedz mu, aby nam wskazał miejsce pobytu Kapeta – odezwał się znów jeden ze straży. Słowom tym towarzyszył tak gruby żart, że krew nabiegła do bladych policzków lady Blakeney.
Brutalny śmiech, prostackie słowa, obelga rzucona w twarz Małgorzaty doszły do powracającej z wolna świadomości Blakeney'a. Z nagłą siłą, która zdawała się wprost nadprzyrodzoną, zerwał się na równe nogi i zanim zdołano temu zapobiec, uderzył żołnierza w twarz potężną pięścią.
Człowiek zachwiał się, tamci rzucili mu się z pomocą. W jednej chwili zaroiło się od żołnierzy. Odepchnięto Małgorzatę w najodleglejszy kąt celi, ale pomimo tego widziała ponad zbitą masą niebieskich bluz i białych pasów, ponad tym całym morzem głów bladą twarz Percy'ego z szeroko rozwartymi oczyma, które szukały jej w ciemnościach.
– Pamiętaj! – krzyknął silnym i jędrnym głosem – pamiętaj!
A potem zniknął za ścianą lśniących bagnetów i wzniesionych pięści.
Małgorzata była na pół przytomna. Wyprowadzono ją z celi i ciężka żelazna sztaba zapadła znów z głośnym brzękiem. W tej półświadomości usłyszała jeszcze zgrzyt klucza w zamku i nic więcej.
Prąd świeżego powietrza przywołał ją do przytomności.
Rozdział VII. Po chwili
– Bardzo mi przykro, lady Blakeney – rzekł twardy, suchy głos tuż przy niej – że tak smutno skończyły się twoje odwiedziny, ale musisz przyznać, że naszej winy w tym nie było.
Odwróciła głowę ze wstrętem na widok tego kata. Gdy usłyszała po raz wtóry zamykające się za nią ciężkie dębowe drzwi, miała wrażenie, że wrzucono ją żywcem do trumny i że grudki ziemi zasypywały jej piersi, przygniatając serce.
Czy po raz ostatni widziała człowieka, którego kochała i uwielbiała z każdym dniem więcej? Czy rzeczywiście niosła w fałdach swego szala ostatnią wolę umierającego?
Odruchowo poszła za Chauvelinem. Z odległej wieży kościelnej zegar wydzwonił dziesiątą. Zdawało jej się, że niemożliwe, by minęło dopiero pół godziny od chwili, gdy przestąpiła próg tego ponurego budynku. Miała wrażenie, że wieki przeszły nad jej głową i że była już starą kobietą.
Jakby we mgle rozpoznawała szczupłą postać Chauvelina, idącego przed nią miarowym krokiem z rękoma splecionymi na plecach i głową odrzuconą triumfalnie w tył. Przy drzwiach separatki, gdzie zmuszono ją do upokarzającej rewizji, stała posługaczka, oczekująca jej obojętnie. W ręku trzymała zwitek stalowych drutów, sztylet i sakiewkę. Wyciągnęła je ku Małgorzacie.
– Oto twoja własność, obywatelko – rzekła.
Wysypała zawartość sakiewki, a przeliczywszy pieniądze, chciała oddać całą sumę Małgorzacie, ale ona wcisnęła jedną sztukę złota w spracowaną dłoń.
– Zatrzymaj, obywatelko, ten mały datek dla siebie, na intencję nie tylko moją, ale za wszystkie biedne kobiety, które przychodzą tutaj pełne nadziei, a odchodzą z sercem przepełnionym rozpaczą.
Kobieta zwróciła na nią swe porcelanowo niebieskie oczy i w milczeniu schowała sztukę złota, mamrocząc słowa podzięki.
Tymczasem Chauvelin szedł naprzód, nie zatrzymując się. Małgorzata, rzuciwszy okiem na koniec wąskiego korytarza, zobaczyła jego piaskowe ubranie w świetle jednej z wiszących lamp.
Już miała go dopędzić, gdy coś zamajaczyło przy niej w ciemnościach. Posługaczka zamknęła drzwi separatki i kilku żołnierzy znikło na zakręcie korytarza. Była zupełnie sama, a że nie było światła w miejscu, gdzie stała, przestraszyły ją przyśpieszone kroki i czyjś oddech tuż przy niej.
– Kto tam? – zawołała.
Coś głośniej jeszcze zaszeleściło. Ktoś przemykał się wzdłuż ścian, stąpając ostrożnie po kamiennej posadzce. Poza tym wszystko pogrążone było w milczeniu. Wytężyła oczy i w świetle lampy, którą owa postać mijała, zobaczyła wysmukłego człowieka w ciemnym ubraniu. Szedł śpiesznie, jak gdyby go ścigano, oglądając się za siebie. Był to jej brat Armand.
W pierwszej chwili chciała go zawołać, ale powstrzymała się. Percy zapewnił ją, że nie potrzebowała obawiać się o Armanda. Jeżeli był wolny, dlaczego przemykał się po ciemnych korytarzach tego ohydnego Pałacu Sprawiedliwości?
Dlaczego się ukrywał, jak to wynikało z jego zachowania?
Małgorzata postanowiła przestrzec brata, że idąc tym korytarzem, natknie się na Chauvelina i wpadnie w jego sidła.
Nie wątpiąc, że pozna jej głos, powróciła do drzwi separatki za którymi znikła posługaczka, i zawołała głośno:
– Dobranoc, obywatelko.