– Wrzucili mnie do więzienia i spędziłam dwa dni w ciemnej celi.
Nie wiedząc, co się dzieje z Armandem, ani gdzie się znajduje, domyślałam się, że schnie z niepokoju o mnie, ale Bóg czuwał nade mną. Przeniesiono mnie do więzienia Temple i tam pewien poczciwy człowiek, posługacz więzienny, zaopiekował się mną. Nie wiem, co skłoniło go do tego, ale pewnego dnia o świcie przyniósł mi jakieś łachmany, w które kazał mi się przebrać; po czym wyszliśmy z celi. Był bardzo brudny, obdarty, ale musiał mieć dobre serce. Wziął mnie za rękę i kazał mi nieść swoją szczotkę i miotłę. Nikt nie zwrócił uwagi na nas, gdyż korytarze były ciemne i puste. Raz tylko kilku żołnierzy zaczepiło go z mego powodu. – To moja córka – odburknął szorstko. Porwał mnie pusty śmiech, ale miałam dość zdrowego rozsądku, by się pohamować, rozumiejąc, że moja wolność i życie zależało od tego, by się nie zdradzić. Modliłam się przez całą drogę gorąco do Boga, za mego obdartego opiekuna i za siebie. W końcu wyszliśmy przez schody służbowe na ulicę, przeszliśmy kilka wąskich ulic i stanęliśmy przed krytym wozem, czekającym na nas. Mój przyjaciel kazał mi wejść do wozu i polecił furmanowi, siedzącemu na koźle, by odwiózł mnie do pewnego domu na ulicę St. Germain l'Auxerrois. Podziękowałam gorąco biedakowi, który mnie wyprowadził z tego okropnego więzienia i byłabym chętnie dała mu trochę pieniędzy, ale nie miałam przy sobie sakiewki. Powiedział mi jeszcze, abym czekała cierpliwie parę dni na ulicy St. Germain l'Auxerrois, póki nie usłyszę o kimś, komu moje życie leży bardzo na sercu. Ten zajmie się mną w dalszym ciągu.
Małgorzata wysłuchała w milczeniu naiwnego opowiadania Janki, który najwidoczniej nie miała pojęcia, komu zawdzięczała wolność i życie.
Z niewysłowioną dumą przeżywała w myśli każdy szczegół tego nowego bohaterstwa męża: jako tajemniczy obdarty posługacz, nieznany nawet kobiecie, którą uratował, naraził swe szlachetne życie przez wzgląd na przyjaciela i towarzysza.
– Nie widziałaś już więcej owego poczciwego człowieka? – spytała.
– Nie – odparła Janka. – Nie widziałam go więcej, ale dobrzy ludzie, którzy się mną zaopiekowali na ulicy St. Germain l'Auxerrois, twierdzili, że obdarty posługacz był owym tajemniczym Anglikiem, którego Armand tak bardzo poważa, zwanym „Szkarłatnym Kwiatem”.
– Czy długo pozostałaś na ulicy St. Germain l'Auxerrois?
– Zaledwie trzy dni. Trzeciego dnia otrzymałam list z komitetu bezpieczeństwa publicznego z nieograniczonym świadectwem bezpieczeństwa. To znaczyło, że byłam wolna, zupełnie wolna. Ledwo mogłam uwierzyć swemu szczęściu. Śmiałam się, płakałam, tak że domownicy myśleli, iż utraciłam zmysły. Tych kilka dni przeszło jak nocna zmora.
– Czy widziałaś się jeszcze potem z Armandem?
– Tak. Powiedzieli mu, że jestem wolna i przyszedł mnie zobaczyć. Często do mnie zagląda i niebawem przyjdzie.
– Ale czy nie obawiasz się o niego? Będąc członkiem ligi „Szkarłatnego Kwiatu”, lepiej by postąpił, gdyby opuścił Paryż.
– Nie, nie! Armandowi nic nie grozi, on też otrzymał nieograniczone świadectwo bezpieczeństwa.
– Nieograniczone świadectwo bezpieczeństwa? – zdziwiła się Małgorzata. – Co to ma znaczyć?
– To znaczy, że jest wolny i może chodzić, gdzie chce. Ani on, ani ja nie potrzebujemy się obawiać H~erona i jego szpiegów! Ach! Gdyby nie dziwna zmiana Armanda, moglibyśmy się czuć tak szczęśliwymi! Ale on taki nieswój od pewnego czasu, zupełnie inny niż dawniej. Jestem czasem bardzo niespokojna o niego.
– Znasz zapewne powód jego smutku – rzekła Małgorzata zmienionym głosem.
– Wiem – odparła Janka wahająco.
– „Szkarłatny Kwiat”, jego wódz, towarzysz i przyjaciel, który naraził życie dla ciebie, jest więźniem w rękach swoich najzaciętszych wrogów.
Małgorzata wyrzekła tych kilka słów dziwnie uroczyście. Było jakby błaganie w jej głosie, jakby nie chodziło jedynie o przekonanie Janki, ale i siebie, o czymś całkiem zrozumiałym, całkiem naturalnym, co pomimo jej woli przybierało kształty jakiejś strasznej zmory, nie wyłonionej jeszcze całkowicie z chaosu.
Ale Janka nie zauważyła tego; myśl jej zajęta była Armandem.
– Ach, tak – westchnęła smutnie i znów łzy wezbrały w jej oczach. – Armand jest bardzo nieszczęśliwy z powodu „Szkarłatnego Kwiatu”. Był jego przyjacielem, czcił go i kochał. Czy wiesz – dodała zwracając duże przerażone oczy na Małgorzatę – że oni chcą koniecznie wydobyć z niego informacje o delfinie i aby zmusić go do tego, oni, oni…
– Wiem – przerwała jej Małgorzata.
– Czy możesz się zatem dziwić, że Armand jest smutny? Zeszłego wieczora, gdy opuścił mnie, płakałam całymi godzinami właśnie dlatego, że był taki przygnębiony. Nie rozmawia już o szczęśliwej Anglii, o naszym domku w przyszłości i o sadach Kentu w maju. Kocha mnie wciąż jeszcze, ale mam wrażenie, że nasza miłość nie przynosi mu już tego zadowolenia, co dawniej.
Spuściła głowę na piersi i umilkła.
Małgorzata miała ochotę przytulić cierpiące dziecko do swych piersi i pocieszyć je, o ile tylko mogła, ale dziwne przeczucie mroziło jej duszę. Ręce jej zesztywniały i instynktownie odsunęła się od dziewczęcia. Zdawało jej się, że pokój, meble, nawet okna rozpoczęły szalony taniec wkoło niej i że dziwne chichoty dochodziły jej uszu. W głowie poczuła zawrót, a w mózgu szum.
Janka zakryła twarz rękami. Płakała z początku cicho, pokornie, zawstydzona swym bólem, ale nagle nie mogąc pohamować się dłużej, wybuchnęła szalonym płaczem, wstrząsającym całym jej ciałem.
W jednej chwili lady Blakeney zapomniała o wszystkim. Ciemne, bezkształtne widziadło, kołatające do bramy jej duszy, cofnęło się znów wstecz. Przestało istnieć, spalone na wielkim stosie kobiecego współczucia. Jaką rolę grało to dziecko w tym kataklizmie nieszczęścia, który wtrącił szlachetnego entuzjastę do celi tortury, tego ona, Małgorzata, nie wiedziała; jaką rolę Armand grał w tej tragedii, tego nie chciała nawet zgnębiać, ale koło niej cierpiało serce, młode, niedoświadczone serce, stykające się po raz pierwszy z gorzką rzeczywistością życia, i macierzyńskie uczucia Małgorzaty obudziły się na nowo. Powstała i podniósłszy Jankę z klęczek, przytuliła ją do siebie. Oparła stroskaną główkę o swe ramię i szeptała słowa pociechy:
– Mam wiadomości dla Armanda, one podniosą go na duchu, jest list od wodza. Przekonasz się, kochanie, że gdy Armand przeczyta go, zmieni się zupełnie. Jak wiesz, mój brat postąpił bardzo nieroztropnie. Wódz wydał mu zlecenia, których nie wypełnił. Powinien był usłuchać, a teraz czuje może, że jego nieposłuszeństwo spowodowało całe nieszczęście. List od przyjaciela pocieszy go niezawodnie, zobaczysz.
– Czy naprawdę tak myślisz, madame? – szepnęła Janka, a w oczach jej zabłysła nieprzezwyciężona młodzieńcza nadzieja.
– Jestem pewna – potwierdziła Małgorzata.
W tej chwili była zupełnie szczera. Zmora rozwiała się zupełnie. Była nawet gotowa, gdyby się jeszcze raz zjawiła, wyśmiać nieudolną próbę zamienienia jej smutku w prawdziwe piekło goryczy.
Rozdział X. Mateczka
Obie kobiety, tak młode jeszcze, a już dotknięte ciężkim cierpieniem, przylgnęły do siebie związane silnym węzłem sympatii. Trudno sobie było wyobrazić wdzięczniejszy obraz: Małgorzata, wysoka i smukła, o głębokich niebieskich oczach i koronie ognistych włosów, tuliła do siebie delikatną, drobną Jankę o ciemnych puklach, uśmiechającą się przez łzy.