Siedli obok siebie, rozkoszując się powrotem szczęścia. Armand robił wrażenie człowieka, któremu spadł nagle z serca wielki ciężar. Spoglądał z zadumą na ten pokój, pełen wspomnień, którego próg przestąpił po raz pierwszy przed dwoma tygodniami.
O, jakże rozkoszne były te pierwsze godziny, spędzone u nóg Janki Lange! Jaka w nich była pełnia szczęścia! Teraz odleciały w daleką przeszłość.
List Blakeney'a wydarł mu z serca głęboko tkwiące żądło wyrzutów sumienia, ale powiększył brzemię cierpienia.
W kilka godzin później skierował się w stronę rzeki, do mieszkania na Quai de la Ferraille nad sklepem siodlarza. Małgorzata powróciła sama z ulicy de la Charonne, gdyż sir Andrew zajęty był małą garstką zbiegów i towarzyszył im w ucieczce z Paryża. Zajęła się pakowaniem rzeczy, aby przenieść się do domu Łukasza, handlarza starzyzną.
Spodziewała się też odwiedzin Armanda. – Jeżeli będziesz chciał podzielić się ze mną treścią tego listu, przyjdź do mego mieszkania wieczorem – powiedziała mu. Cały dzień męczyły ją dręczące podejrzenia, ale teraz zmory te znikły bezpowrotnie. Armand przyszedł, siedział obok niej i opowiadał, że wódz wybrał go spomiędzy wszystkich, by pozostał dla niego aż do ostatka w murach Paryża.
– Wiem, że to uczynisz, Armandzie – powtórzyła Małgorzata z zapałem.
Aż nadto była skora, by uwierzyć. Ciemne, czarne podejrzenia, podobne do ohydnego zatrutego żądła, nie przeniknęły do głębi jej duszy; zatrzymały się na szańcu czułej miłości macierzyńskiej.
Armand, który usiłował odczytać myśli siostry w głębiach jej niebieskich oczu, napotkał spojrzenie jasne i pogodne. List Percy'ego do Armanda uspokoił ją, jak się tego spodziewał. Blakeney nie życzył sobie, by Małgorzata żywiła nienawiść ku bratu i zwracając się do St. Justa w chwili najgroźniejszego niebezpieczeństwa, chciał udowodnić ukochanej kobiecie, że Armand był godzien zaufania.
Część trzecia
Rozdział I. Ostatnia próba oporu
– A więc? Jak rzeczy stoją?
– Myślę, że to ostatnia próba oporu.
– Podda się?
– Musi.
– Ba, mówiłeś to już nieraz. Ci Anglicy są twardzi…
– Tak, potrzeba dużo czasu, by ich zmiażdżyć; tyś sam przepowiedział, obywatelu Chauvelin, że niełatwo to pójdzie. Już siedemnaście dni trwa ta walka, ale teraz koniec niedaleki.
Zbliżała się północ na zegarze w sali posterunkowej w Conciergerie. H~eron wracał ze swej zwykłej wizyty u więźnia, która powtarzała się zawsze o tej samej godzinie. Obecny był przy zmianie warty, przeprowadził inspekcję nocnej straży, wypytał o wszystko dozorującego sierżanta, a teraz powracał do swej kwatery tuż obok Conciergerie, gdy wtem zjawił się nieoczekiwanie Chauvelin i postawił mu to suche pytanie:
– A więc? Jak rzeczy stoją?
– Jeżeli myślisz, że jesteśmy już tak blisko końca, obywatelu H~eronie – rzekł, zniżając głos – czemu nie przystąpić do ostatecznego szturmu i zakończyć rzecz jeszcze dziś w nocy?
– Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyż zmęczony jestem tym wszystkim o wiele więcej niż on – odparł, wskazując niecierpliwie na celę, w której znajdował się więzień.
– Czy spróbować? Jak myślisz?
– Jak chcesz.
Obywatel H~eron usiadł i wyciągnął przed siebie długie nogi. W tym niskim pokoju wyglądał jak olbrzymi pajac o niezręcznie spojonych członkach. Zgarbił szerokie ramiona, zapewne pod ciężarem troski i niepokoju, a głowę okrytą rzadkimi rozwichrzonymi włosami, spadającymi na czoło, zwiesił nisko na piersi.
Chauvelin spoglądał na swego towarzysza i sprzymierzeńca z niemałą pogardą. Byłby wolał zakończyć ciężką walkę na własną rękę, ale wiedział, że komitet bezpieczeństwa publicznego nie ufał mu już tak ślepo, jak dawniej przed fiaskiem w Calais. H~eron zaś cieszył się nieograniczonym zaufaniem swych kolegów. Jego okrucieństwo było dobrze wszystkim znane, a nawet fizycznie, dzięki swemu wysokiemu wzrostowi i potężnej budowie, miał znaczną przewagę nad drobnym i niskim przyjacielem.
Dekret rewolucji nadawał głównemu agentowi komitetu bezpieczeństwa publicznego prawie nieograniczoną władzę. Nie czyniono mu zatem najmniejszej trudności, gdy oświadczył, że ma zamiar przetrzymać Anglika przez dłuższy czas w więzieniu, zamiast stawić go natychmiast przed trybunał. Ale motłoch coraz głośniej domagał się sądu, ciesząc się ze święta, obiecanego w dniu stracenia sławnego spiskowca.
Każdy demagog, usiłujący zdobyć kilka głosów dla siebie, obiecywał ludowi śmierć „Szkarłatnego Kwiatu” i w pierwszych dniach po jego uwięzieniu motłoch paryski nacieszyć się nie mógł rozkoszą oczekiwania. Ale od tego czasu minęło siedemnaście dni i wciąż jeszcze Anglika nie prowadzono na gilotynę.
Żądna uciechy publiczność zaczęła się niecierpliwić i gdy obywatel H~eron zjawił się tego wieczora w loży teatru „National”, przyjęła go pomrukiem niezadowolenia i głośnymi okrzykami:
– Cóż będzie ze „Szkarłatnym Kwiatem”?
Wszystko zmierzało ku temu, że będzie musiał chyba wysłać przeklętego Anglika na gilotynę, nie wydarłszy z niego cennego sekretu. Chauvelin, obecny w teatrze, usłyszał owe groźne nawoływania i dlatego przyszedł do kolegi o tak późnej godzinie.
– Czy mam spróbować? – napierał z widocznym zniecierpliwieniem, a gdy główny agent, zmęczony i zniechęcony, zgodził się na tę propozycję, dyplomata westchnął z ulgą.
– Niech żołnierze hałasują, ile im się podoba – dodał, uśmiechają się złośliwie – Anglik i ja będziemy potrzebowali wesołej przygrywki do naszej miłej konwersacji.
Chauvelin nie czekając dłużej, zwrócił się żywo ku celi więźnia, odrzucił na bok ciężką żelazną sztabę, stanął na progu i rozejrzał się wkoło. Spostrzegłszy Blakeney'a, nie podszedł od razu do niego. Przez chwilę stał cicho, nieruchomo, z rękoma splecionymi na plecach, tylko usta jego drgały nerwowo, a palce prężyły się pod wpływem nadmiernego podniecenia. Napawał się widokiem pokonanego nieprzyjaciela.
Blakeney siedział jedną ręką oparty na stole. Wychudzona dłoń była kurczowo zaciśnięta, a oczy utkwione w dal. Nie zauważył obecności Chauvelina i dlatego dyplomata mógł nasycić się do woli widokiem swej ofiary.
Z zewnętrznego wyglądu robił wrażenie człowieka, którego brak świeżego powietrza, pożywienia, a przede wszystkim snu zamieniły w widmo. Ani kropli krwi w jego twarzy lub ustach, skóra była żółta, tylko trawiąca gorączka w zapadłych oczach zdradzała życie.
Chauvelin nie spuszczał go z oka, przykuty jakimś dziwnym, nieokreślonym uczuciem. Pomimo triumfu, nienawiści i pewności wygranej, zrodził się w nim podziw.
Patrzył na nieruchomą postać człowieka, który tyle przecierpiał dla ideału i zdawało mu się, że jego duch opuścił już ciało i wznosi się w dusznym powietrzu mrocznej celi, koronując go nieziemską chwałą.
Dyplomata zauważył z bystrością zaostrzoną przez nienawiść, że pomimo wszystkiego twarz Blakeney'a i w dal zapatrzone oczy, które zdawały się przenikać więzienne mury, nie zdradzały najlżejszego osłabienia umysłowego, a nadwątlone siły nie obniżyły dotąd polotu jego duszy.
Sir Percy Blakeney – więzień od siedemnastu dni, odosobniony od świata, pozbawiony snu, pożywienia i ruchu, który stanowił do tej chwili treść jego życia – mógł być zewnętrznie cieniem dawnego człowieka, ale pozostał w dalszym ciągu tym wytwornym angielskim gentlemanem, księciem salonów, którego Chauvelin spotkał przed kilkoma miesiącami na najświetniejszym dworze europejskim. Jego odzienie zdradzało znakomity krój londyńskich firm. Pomimo braku obsługi ubrany był bardzo starannie i czysto, a delikatne fałdy bezcennych koronek przysłaniały wypieszczoną białość jego wychudłych rąk. Blada, znękana twarz i cała postawa zdradzały jeszcze wciąż nieugiętą siłę wolli i ową nieustraszoną pewność siebie, urągającą samemu przeznaczeniu.