Chauvelin nie łudził się; czuł, że za tym czołem, powleczonym teraz woskową bladością, umysł był wciąż żywy, czynny i że rozmyślał nad swym wyzwoleniem, nad zdobyciem na nowo utraconej przewagi. Zdawał sobie jasno sprawę, że umysł jego stawał się tym przenikliwszy, im ofiara stawała się większa.
Postąpił krok naprzód i Blakeney spostrzegł jego obecność. Uśmiech rozjaśnił wymęczoną twarz więźnia:
– Ach, to mój przyjaciel mr Chambertin! – rzekł wesoło.
Powstał, by złożyć ukłon według najsurowszej ówczesnej etykiety. W oczach Chauvelina odbiła się niepohamowana radość; zauważył bowiem, że powstając z miejsca, sir Percy oparł się o stół, a oczy zaszły mu mgłą.
Z nietajonym zadowoleniem przekonał się Chauvelin, że powoli słabła potężna siła fizyczna, której nienawidził u swego nieprzyjaciela na równi z lekceważącą bezczelnością jego obejścia.
– Jakiej szczęśliwej okoliczności mam przypisać, sir, zaszczyt twojej wizyty? – ciągnął dalej wesoło Blakeney, powróciwszy do siebie po chwilowym osłabieniu.
– Memu pragnieniu twego dobra, sir Percy – odrzekł Chauvelin również drwiąco.
– Czyż nie uczyniłeś już wszystkiego, co było w twojej mocy, by zadowolić to pragnienie? Ale usiądź, proszę – dodał, wskazując krzesło. – Siadałem właśnie do sutej kolacji, którą podali mi twoi przyjaciele. Czy nie chcesz podzielić się nią ze mną? Odbijesz sobie może tę niefortunną wieczerzę w Calais – pamiętasz, gdy ty, mr. Chambertin, przyjąłeś na pewien czas święcenia kapłańskie.
Zaśmiał się, wskazując kawałek czarnego chleba i dzban wody, stojący na stole.
Chauvelin usiadł. Zagryzł wargi do krwi. Czynił, co mógł, aby nie stracić równowagi. Nie chciał, by Blakeney zauważył, jak bardzo dopieka mu jego zuchwalstwo. Zresztą nietrudno było zachować zimną krew teraz, gdy zwycięstwo było po jego stronie i jednym podniesieniem palca mógł zamknąć te drwiące usta.
– Sir Percy – rzekł spokojnie – sprawia ci widocznie wielką satysfakcję ostrzyć swój dowcip moim kosztem. Nie zabraniam ci tej przyjemności, twe ukąszenia nie są na razie groźne.
– I nie będę już miał wiele sposobności zabawiać się kosztem twej przezacnej osoby – potwierdził Blakeney. Przybliżył drugie krzesło do stołu i usiadł w świetle lampy, jakby dla okazania przeciwnikowi, że niczego przed nim nie ukrywa: ani myśli, ani nadziei, ani lęku.
– Otóż właśnie – rzekł sucho Chauvelin – i dlatego nie trać cennych chwil, pozostawionych ci do dyspozycji. Czas uchodzi, sir Percy, i nie jesteś już zapewne tak pełen nadziei, jak przed tygodniem. Nie czułeś się nigdy zbyt dobrze w tej celi – czemu zatem nie położyć kresu przykrej sytuacji raz na zawsze? Nie pożałujesz tego, daję ci słowo.
Sir Percy oparł się wygodnie o poręcz krzesła i ziewnął głośno.
– Wybacz, sir, ale nigdy nie czułem się tak śpiący. Nie spałem już od dwóch tygodni.
– Zapewne, sir Percy, i dlatego jedna spokojna noc przyniosłaby ci wielką ulgę…
– Jedna noc, sir! – zawołał Blakeney, śmiejąc się, a śmiech ten zdawał się być echem jego dawnej niezrównanej wesołości. – Potrzebowałbym przynajmniej całego tygodnia!
– Obawiam się, że nie moglibyśmy na to zezwolić, ale jedna noc bardzo by cię wzmocniła.
– Masz rację, sir, masz rację, ale ci przeklęci żołnierze tam obok bardzo hałasują.
– Wydam ostre rozkazy, a zupełny spokój zapanuje w izbie posterunkowej tej nocy – napierał Chauvelin – i nikt nie będzie ci przeszkadzać. Każę ci zaraz przynieść obfitą kolację, i wypełnimy wszystkie twoje życzenia.
– O, jakże to brzmi nęcąco, sir! Czemu nie zaproponowałeś mi tego prędzej?
– Byłeś taki… jak to powiedzieć… nieprzystępny, sir Percy.
– Nazwij mnie po prostu upartym, kochany Chauvelin – przerwał wesoło Blakeney – będę ci bardzo wdzięczny za szczerość.
– W każdym razie postępowałeś wbrew własnym interesom.
– I dlatego przyszedłeś tu – zawyrokował Blakeney – jak dobry Samarytanin dla okazania mi miłosierdzia i zaopiekowania się mną? Chcesz obdarzyć mnie wygodami, dobrą kolacją i miękkim łóżkiem?
– Zgadłeś, sir Percy – rzekł Chauvelin uprzejmie – oto moja misja.
– Jakże się do tego weźmiesz, monsieur Chambertin?
– Z największą łatwością, sir Percy, jeżeli dasz się namówić i usłuchasz mego przyjaciela, obywatela H~erona.
– Ach, o to chodzi!
– Tak. On chciałby wiedzieć, gdzie znajduje się mały Kapet. Zupełnie zrozumiałe życzenie, musisz przyznać, szczególnie, że zniknięcie dziecka pociąga za sobą wielkie nieprzyjemności.
– A ty, monsieur Chambertin – spytał Blakeney z odcieniem ironii, która drażniła do najwyższego stopnia przeciwnika – jakie są twoje zapatrywania na to?
– Moje, sir Percy – odparł Chauvelin – moje? Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, to losy małego Kapeta są mi dość obojętne: czy wegetować będzie w Austrii, czy w naszych więzieniach – mniejsza o to. Francji już grozić nie może. Nauki Simona zrobiły swoje i mizerny smarkacz, którego wydarłeś spod naszej pieczy, nie będzie już nigdy zdatny na króla lub wodza. Moim jedynym życzeniem jest zniszczenie waszej przeklętej ligi i pohańbienie lub śmierć jej przywódcy.
Wypowiedział te słowa z większym wzburzeniem niż zamierzał. Nienawiść, żywiona przez osiemnaście ostatnich miesięcy i upokorzenia w Calais stanęły mu znów przed oczyma pomimo więziennych ścian i ponurego cienia głodu i śmierci, roztaczającego się na wynędzniałej postaci, stojącej przed nim, gdyż wciąż napotykał parę ironicznych oczu, utkwionych w nim bezczelnie.
Tymczasem Blakeney oparł się o stół łokciami i przysunął drewnianą tacę z suchą kromką chleba. Z niewzruszonym spokojem przełamał chleb na dwie części i podał tacę Chauvelinowi.
– Przykro mi, że nie mogę ofiarować ci czegoś lepszego, sir, ale twój szanowny przyjaciel nie dostarczył mi niczego innego.
Wziął do ust odrobinę chleba, spożył ją ze smakiem i nalał sobie szklankę wody. Po czym rzekł wesoło:
– Nawet ten ocet, który nam podał w Calais ów gbur Brogard, lepszy był od tego, czy nie uważasz, mój poczciwy mr. Chambertin?
Chauvelin milczał; śledził Blakeney'a, jak drapieżne zwierzę na łowach ofiarę, leżącą u jego stóp. Twarz Percy'ego była w tej chwili istotnie przerażająca. Silił się na obojętność, rozmawiał, śmiał się, ale policzki i usta były trupio blade, skóra wydawała się powłoką z wosku na wychudzonej twarzy, a ciężkie powieki zsiniałe jak ołów. W tym stanie wyczerpania stęchła woda i spleśniały chleb musiały działać na ofiarę odrażająco i sam Chauvelin, choć dyszący zemstą, nie mógł znieść widoku tego męczennika, którego on i jego koledzy dręczyli bezlitośnie dla swoich własnych celów.
Po twarzy więźnia przeszedł jakby cień śmierci. Chauvelin odwrócił głowę. Wyrzuty sumienia wbiły się jak cierń w jego duszę, ale to uczucie było tylko przelotne. Zbyt długo rozkoszował się widokiem okrucieństw wszelkiego rodzaju, by dać się powodować litości. Wszelkie szlachetniejsze porywy tych rewolucjonistów stłumił od dawna dziki wir bezprawia. Skazywanie bliźniego na męki, by wyrwać z niego judaszowską zdradę, było tylko dopełnieniem wszystkich zbrodni, ciążących im na sumieniu. Chauvelin nie różnił się niczym od swych kolegów. Służył wiernie rządowi i jego drapieżność w tym wypadku potęgowała osobistą nienawiść. A gdy ujrzał znów wesoły uśmiech na sinych ustach niezwyciężonego wroga, wszelkie szlachetniejsze uczucie rozwiało się w jego sercu.