– To nic – rzekł sir Percy – miałem przejściowy zawrót głowy, mój panie. O czymże mówiłeś, sir.
Chauvelin zerwał się na równe nogi. Było coś nadziemskiego, coś nadprzyrodzonego w tym umierającym człowieku, który jak zuchwały uczniak urągał zbliżającej się śmierci i w tym śmiechu, wydobywającym się jakby z szeroko rozwartego grobu.
– W imię Boskie, sir Percy – rzekł dyplomata z wściekłością, uderzając zaciśnętą pięścią w stół – ta sytuacja jest nie do zniesienia, musimy ją zakończyć jeszcze dziś wieczorem.
– Zdaje mi się, że ty, sir i twoi pobratyńcy nie wierzycie w Boga, więc po co to zaklęcie? – odparł Blakeney.
– Ja nie, ale wy Anglicy wierzycie.
– Wierzymy, ale nie chcemy słyszeć Jego imienia z waszych ust.
– W takim razie w imię żony, którą kochasz.
Ale zanim słowa te zamarły na ustach Chauvelina, sir Percy powstał z miejsca.
– Dosyć, dosyć – przerwał wyniośle i pomimo słabości, wyczerpania i zmęczenia tak groźny wyraz błysnął w jego oczach, że Chauvelin cofnął się o parę kroków, rzucając ukradkiem niespokojne wejrzenie ku otwartym drzwiom izby posterunkowej. – Dosyć – powtórzył po raz trzeci – nie wymieniaj jej imienia, inaczej w imię Boga żywego, którego śmiesz wzywać, znajdę dość siły, by zamknąć ci usta.
Ale Chauvelin po pierwszym odruchu nadprzyrodzonego strachu odzyskał zimną krew.
– Mały Kapet, sir Percy – rzekł, wytrzymując groźny wzrok więźnia ze spokojnym uśmiechem – powiedz mi, gdzie on jest, a za chwilę znajdziesz się w towarzystwie najpiękniejszej kobiety w Anglii.
Użył tych słów jako pokusy, jako ostatniego obrotu koła torturowego.
Ale prawie jednocześnie zapłacił w całej pełni za swą śmiałość. Sir Percy porwał ze stołu cynowy dzban, napełniony do połowy cuchnącą wodą i ręką drżącą od wysiłku rzucił mu go w twarz.
Ciężki dzban nie dosięgnął Chauvelina. Odbił się z trzaskiem o kamienną ścianę naprzeciwko, ale woda zalała mu twarz i spływała po oczach i policzkach. Strząsnął z siebie strumienie wody i z wyrazem dobrotliwej pobłażliwości spojrzał na swego wroga, który wyczerpany wysiłkiem, upadł na krzesło. Wyciągnął chustkę i spokojnie wytarł nią twarz.
– Nie trafiłeś tak celnie – jak to dawniej bywało, sir Percy – rzekł drwiąco.
– Widocznie nie, panie.
Mówił z trudem i wyglądał na człowieka pół przytomnego. Przymknął oczy i odrzucił w tył głowę na wysoką poręcz krzesła.
Chauvelina ogarnął strach, że zamiast rozniecić gasnącą iskrę życia w swym przeciwniku, zadał mu śmiertelny cios. Przerażony pobiegł do otwartych drzwi, prowadzących do sąsiedniej izby.
– Wódki, prędko! – krzyknął.
H~eron, zbudzony nagle ze swej drzemki, podniósł głowę, spuścił na ziemię długie nogi i spytał:
– Co się stało?
– Wódki! – powtórzył niecierpliwie Chauvelin – więzień zemdlał…
H~eron wzruszył ramionami.
– Będziesz go cucił wódką?
– Ja może nie, ale ty z pewnością, obywatelu H~eronie – warknął Chauvelin – bo jeżeli tego nie uczynisz, umrze za godzinę.
– Do wszystkich diabłów! – krzyknął H~eron – zabiłeś go! Ty głupcze!
Zerwał się z miejsca, trzęsąc się na całym ciele, oszalały z gniewu; przeklinając na prawo i na lewo, przecisnął się przez gromadę żołnierzy, grających w kości lub w karty. Ustępowali mu z trwogi w popłochu, gdyż nie było bezpiecznie drażnić obywatela H~erona, gdy był rozgniewany.
H~eron podniósł żelazną sztabę, bez ceremonii odsunął na bok swego kolegę i wpadł do celi. Chauvelin, nie zważając na prostackie zachowanie się głównego agenta, poszedł za nim.
Stanęli na środku pokoju. H~eron zwrócił się szorstko do przyjaciela.
– Mówiłeś, że umrze za godzinę.
Chauvelin wzruszył ramionami.
– Na razie rzeczywiście nie wygląda na to – rzekł sucho.
Blakeney siedział wedle swego zwyczaju z ręką wyciągniętą na stole, druga spoczywała mu na kolanach. Cień uśmiechu igrał znów na jego twarzy.
– Nie za godzinę, obywatelu H~eronie, nawet nie za dwie…
– Jesteś szaleńcem – żachnął się H~eron. – Miałeś już siedemnaście dni tej zabawy, czy jeszcze ci nie dosyć?
– W zupełności, drogi przyjacielu – odparł Blakeney silniejszym głosem.
– Siedemnaście dni – powtórzył tamten, kiwając rozwichrzoną czupryną – przyszedłeś tu drugiego, a dziś mamy dziewiętnastego…
– Dziewiętnastego? – zastanowił się sir Percy – a jaka to data w języku chrześcijańskim?
– Siódmego lutego, do usług twoich, sir Percy – odparł spokojnie Chauvelin.
– Dziękuję, sir, w tej przeklętej norze traci się rachubę czasu.
Chauvelin, w przeciwieństwie do swego prostackiego kolegi, pilnie śledził więźnia. Spostrzegł w nim nieuchwytną, subtelną zmianę zaszłą widocznie wskutek ostatniego wysiłku. Na pierwszy rzut oka postawa Blakeney'a była wciąż ta sama: głowę miał podniesioną, oczy wpatrzone w nieuchwytną dal; ale wyraz przygnębienia i zmęczenia spotęgował się wkoło podkrążonych oczu. Bystremu dyplomacie zdawało się, że siła żywotna, nieugięta wola i owa nadprzyrodzona potęga, które przed chwilą jeszcze wywoływały w nim tak wielki podziw, słabły powoli. Blakeney spojrzał na niego.
Serce Chauvelina zadrgało radością. Ironiczny jego uśmiech przywitał to znękane spojrzenie. Przyszła na niego wreszcie kolej drwin i żartów, gdyż zbliżał się koniec, nieunikniony koniec, dla którego pracował, knuł i wprawiał swe serce do szatańskiego okrucieństwa. Następował powoli upadek duszy z zawrotnych wyżyn ofiary i poświęcenia, na których usiłowała utrzymać się przez pewien czas, póki ciało i wola nie uległy i nie runęły w przepaść nieuniknionej hańby i upokorzenia.
Rozdział II. Złamany opór
Milczenie zapanowało w czarnej celi. Dziki triumf gorzał w oczach Chauvelina i nawet H~eron ten rubaszny, prostacki parobek, zdawał sobie teraz sprawę z zaszłej u więźnia zmiany.
Blakeney westchnął ciężko i zniechęconym bezradnym ruchem wsparł łokcie na stole. Głowa opadła mu ciężko na piersi.
– Sameś sobie winien, obywatelu – krzyknął H~eron – czemuś czekał tak długo?
A gdy więzień nie dawał odpowiedzi, tylko patrzył na obu mężczyzn błędnymi oczyma, Chauvelin rzekł spokojnie:
– Więcej niż dwa tygodnie straciłeś na bezcelowym uporze, sir Percy, ale szczęśliwym trafem nie jest jeszcze za późno.
– Kapet? – nastawał H~eron – powiedz nam, gdzie Kapet?
Przechylił się przez stół. Oczy płonęły mu krwawo, a głos drżał z podniecenia.
– Przestańcie mnie dręczyć… – szepnął więzień tak słabym głosem, że oprawcy musieli natężyć słuch. – Pozwólcie mi spać i odpocząć.
– Cisza grobowa zapanuje wkoło ciebie – odparł Chauvelin szorstko – jeżeli przemówisz. Gdzie Kapet?
– Nie mogę wam wytłumaczyć… za daleka droga…
– Cóż z tego?
– Zaprowadzę was do Kapeta, jeżeli pozwolicie mi odpocząć.
– Nie potrzebujemy, byś nas prowadził – warknął H~eron. – Powiedz nam, gdzie Kapet, a damy sobie sami radę.
– Mówię wam, że nie mogę. Droga zanadto zawiła, zbyt odległa od głównego traktu; tylko moi przyjaciele i ja znamy miejsce, gdzie się ukrywa.
Znów cień śmierci przeszedł po twarzy więźnia; głowa jego runęła na poręcz krzesła.