– A jednak wciąż radzisz, by wyprowadzono go jutro z tej celi.
– Teraz to co innego – nie jest już tym samym człowiekiem. Za moją radą poddałeś go regulaminowi, który zniszczył jego siły nadprzyrodzone wyczerpaniem fizycznym i moralnym i wypędził na cztery wiatry jego zastępy szatanów.
– Ach, gdybyś pragnął tak namiętnie, jak ja, odebranie Kapeta! – jęknął H~eron jeszcze nie całkiem przekonany.
– Sprawa odebrania Kapeta leży mi na sercu tak samo, jak i tobie – rzekł poważnie Chauvelin – jeżeli posłuży do upokorzenia tego Anglika.
Zamilkł, utkwiwszy badawcze spojrzenie w koledze. Zrozumieli się wreszcie.
– Zdaje mi się – rzekł H~eron – że rozumiem.
– Nareszcie – powiedział z ulgą Chauvelin. – Upokorzenie „Szkarłatnego Kwiatu” i jego ligi jest dla mnie kwestią tak żywotną, jak ujęcie Kapeta dla ciebie. Dlatego też wskazałem ci sposób sprowadzenia intryganckiego awanturnika do naszych stóp. Następnie możesz wywrzeć na nim swą zemstę.
Zanim H~eron odpowiedział, rzucił znów okiem na więźnia. Blakeney nie dawał znaku życia. Twarz miał zasłoniętą, ale wychudzone i trupiożółte ręce przemawiały wymowniej, niż to mogły uczynić oczy.
Główny agent komitetu bezpieczeństwa publicznego stanął raz jeszcze przed człowiekiem, z którego pragnął namiętnie wyrwać doniosłą tajemnicę. Brutalną ręką podniósł pochyloną głowę i utkwił badawczy wzrok w twarzy swej ofiary. Spojrzał na woskowe czoło, zsiniałe oczy, blade usta, po czym wzruszył szerokimi ramionami. Z głośnym śmiechem, który z pewnością rozradowałby piekło, zwrócił się znów do swego kolegi.
– Zdaje mi się, że masz rację, obywatelu Chauvelin – rzekł – niewiele już w nim zostało nadprzyrodzonej potęgi. Posłucham twojej rady.
Znękana głowa więźnia opadła znów ciężko na piersi…
Rozdział III. Rada Chauvelina
Były ambasador pociągnął kolegę do najodleglejszego kąta celi z dala od stołu, przy którym siedział więzień. Tutaj hałas, dochodzący bezustannie z izby posterunkowej, zagłuszał wszelką rozmowę.
Chauvelin rozkazał sierżantowi, by podał mu przez sztabę żelazną dwa krzesła. Postawił je przy ścianie i skinąwszy na H~erona, by zajął miejsce, usadowił się tuż koło kolegi.
Stąd mogli obserwować i salę posterunkową, znajdującą się naprzeciwko nich, i najodleglejszy kąt celi.
– Przede wszystkim – zaczął Chauvelin, zniżając głos – dojdźmy do jasnego porozumienia, obywatelu H~eronie. Czy chcesz, aby Anglik zginął dziś czy jutro, w więzieniu czy pod gilotyną? To wszystko jest bardzo łatwe do przeprowadzenia, ale może ponad wszystko chcesz pochwycić małego Kapeta?
– Chcę przede wszystkim Kapeta – mruknął dziko H~eron. – Szyję dam pod nóż, jeżeli go nie wynajdę. Do stu diabłów! Czyż nie powiedziałem ci już tego dość wyraźnie?
– Powiedziałeś mi to bardzo wyraźnie, obywatelu H~eronie, ale chciałem się upewnić, i dać ci do zrozumienia, że i ja również do tego dążę, by Anglik zdradził małego Kapeta i oddał go w twe ręce. Pragnę więcej jeszcze upokorzenia Blakeney'a niż jego śmierci.
– W takim razie, obywatelu, daj mi jakąś radę.
– Moja rada jest następująca: poślij zaraz więźniowi dostateczną ilość pożywienia, by powrócił nieco do sił; niech się trochę prześpi, a po jedzeniu i szklance wina będzie rozmowniejszy. Następnie daj mu atrament i papier. Musi, jak twierdzi, napisać do jednego ze swych towarzyszy, który, przypuszczam, skomunikuje się z innymi, by wydać nam małego Kapeta. Ten list oznajmi bandzie angielskich gentlemenów, że ich uwielbiany wódz sprzedaje nam niekoronowanego króla Francji w zamian za własne życie. Ale nie dopuścimy do tego, by ową wytworną bandę zawiadomiono zbyt wcześnie o zamiarach wodza. Wytłumaczymy więźniowi, że towarzysz, którego najpierw pouczy o swych zamiarach, musi wyjechać z nami jutro na tę ekspedycję i towarzyszyć nam aż do ostatniego postoju. Jeżeli okaże się konieczne, wyślemy go przodem pod silną eskortą z poleceniem pysznego „Szkarłatnego Kwiatu” do członków ligi.
– Na co się to przyda? – żachnął się H~eron. – Czy chcesz dać sposobność jednemu z jego popleczników, by mu przyszedł z pomocą?
– Cierpliwości, cierpliwości, mój poczciwy H~eronie! – odparł Chauvelin z pobłażliwym uśmiechem. – Wysłuchaj mnie do końca. Czas nagli. Gdy skończę, będziesz mógł przedstawić swoje wnioski, ale nie teraz.
– Mów więc dalej. Słucham cierpliwie.
– Uważam, że nie tylko jeden z członków ligi powinien jechać z nami jutro – ciągnął dalej Chauvelin – ale i żona więźnia, Małgorzata Blakeney.
– Kobieta? Po co?
– Wytłumaczę ci zaraz, dlaczego. Nie powiemy więźniowi, że ona nam będzie towarzyszyła. Niech to będzie dla niego miłą niespodzianką. Połączy się z nami dopiero poza murami Paryża.
– W jaki sposób ją znajdziesz?
– Bardzo łatwo. Wytropiłem ją kilka dni temu z pewnego domu na Quai de la Ferraille. Teraz przeniosła się na ulicę Charonne i z pewnością nie opuści Paryża, dopóki jej mąż pozostanie w Conciergerie. Ale mniejsza o to, idźmy dalej. List, który więzień napisze dziś w nocy, do swego przyjaciela, oddam we właściwe ręce. Przez ten czas ty, obywatelu H~eronie, musisz czynić przygotowania do naszej podróży. Wyruszymy o świcie i na przestrzeni pierwszych pięćdziesięciu mil przynajmniej musimy być przygotowani na ewentualną zbrojną napaść, w razie gdyby „Szkarłatny Kwiat” wiódł nas w zasadzkę.
– Tak, to podobne do niego – mruknął H~eron.
– Podobne do niego, ale nieprawdopodobne. Nie przeczę jednak, że trzeba się mieć na baczności. Weź z sobą silną eskortę, obywatelu, złożoną co najmniej z dwudziestu do trzydziestu rutynowanych, tęgich ludzi, którzy prędko załatwią się z cywilami, choćby nawet najlepiej uzbrojonymi. Liga liczy dwudziestu członków wraz z wodzem, ale nie wyobrażam sobie, w jaki sposób więzień mógłby z tej celi zorganizować przeciwko nam zasadzkę. W każdym razie twoja to rzecz, a mnie przypada obowiązek przedłożenia ci planu, który jest rodzajem zabezpieczenia nas i naszych ludzi przeciw napadom i zdradzie.
– Słucham.
– Więzień pojedzie z nami powozem. Możesz siąść z nim” jeżeli chcesz, i okuć go w kajdany, by nie uciekł w drodze. Ale… – tu Chauvelin zatrzymał się, aby zaostrzyć ciekawość kolegi – pamiętaj, że będziemy mieli w naszej mocy jego żonę i jednego z jego przyjaciół. Zanim opuścimy ostatecznie Paryż, wytłumaczymy Blakeney'owi, że przy pierwszej próbie ucieczki, przy pierwszym podejrzeniu, że oszukuje nas i prowadzi w zasadzkę, ty, obywatel H~eron, rozkażesz, by przyjaciela, a następnie Małgorzatę zastrzelono na jego oczach.
H~eron aż cmoknął z uciechy. Instynktownie rzucił przelotne wejrzenie na więźnia, a potem przeniósł je na kolegę.
Wyraz zachwytu odmalował się w jego oczach. Łotr znalazł łotra tej samej miary, a nawet większego od siebie. Chętnie uznał go za mistrza.