– Na Lucyfera, obywatelu Chauvelin! – rzekł w końcu. – Nie byłbym nigdy wpadł na tak świetny pomysł. Chauvelin podniósł rękę przecząco, jakby uchylając się od tej pochwały.
– Zdaje mi się, że istotnie ten plan nie jest najgorszy – odparł skromnie – chyba że wolisz zaaresztować Małgorzatę i umieścić ją tu jako zakładniczkę.
– Nie, nie – rzekł H~eron, śmiejąc się rubasznie – ta myśl nie przypada mi tak do smaku jak pierwsza. Nie czułbym się bezpieczny w drodze… Obawiałbym się ciągle, że ta przeklęta kobieta uciekła. Nie, nie, wolę mieć ją pod okiem, jak to słusznie podałeś w swym planie, i pod okiem więźnia – dodał złośliwie. – Nie widząc jej, myślałby może o własnej skórze, a tak nie zniesie myśli, by ją zastrzelono na jego oczach. Jest to plan znakomity, obywatelu, który ci przyniesie wielką chwałę. Jeżeli jednak Anglik nas zwodzi i nie znajdziemy Kapeta na końcu naszej podróży, uduszę z przyjemnością jego żonę i przyjaciela własnymi rękoma.
– Jest to satysfakcja, której ci nie będę odmawiał, obywatelu – odparł sucho Chauvelin. – Ale masz rację… lepiej mieć kobietę pod okiem. Więzień nigdy nie narazi jej życia, na to daję szyję. Gdy ona przyłączy się do naszej ekspedycji, postawimy swe ultimatum, zanim puścimy się w dalszą drogę. A teraz, obywatelu H~eronie, usłyszałeś moją radę. Czy gotów jesteś zastosować się do niej?
– Co do joty – odparł tamten.
I podali sobie ręce, splamione już nieraz niewinną krwią, a teraz splamione bardziej jeszcze tymi siedemnastoma dniami niegodnego i nieludzkiego postępowania.
Rozdział IV. Kapitulacja
To, co działo się w dalszym ciągu w głębi celi więzienia Conciergerie pamiętnego dnia drugiego roku republiki, jest tak znane w historii, że zbyteczne jest powtarzać. Kronikarze, zaznajomieni z dziejami owych pamiętnych dni, opisali nam, jak główny agent „komitetu bezpieczeństwa publicznego” wydał o pierwszej po północy rozkaz, by podano ciepłą zupę, bułki i wino więźniowi, któremu przez dwa tygodnie dawano tylko skąpe porcje czarnego chleba i wody. Sierżant, pełniący nocną służbę w izbie posterunkowej, otrzymał ścisłe rozkazy, by pod żadnym warunkiem nie budził więźnia przed szóstą rano i podał mu na śniadanie, czego tylko zażąda. Wydawszy polecenia, tyczące się rannego wyjazdu, H~eron powrócił do Conciergerie, gdzie zastał swego kolegę Chauvelina, czekającego na niego w izbie posterunkowej.
– Jak się miewa więzień? – spytał z niepokojem.
– Czuje się silniejszy i zdrowszy.
– Mam nadzieję, że nie zanadto dobrze.
– Nie, nie w sam raz.
– Widziałeś go po kolacji?
– Tylko przez drzwi; jadł z wielkim trudem i zapadał wciąż w sen.
– A teraz do listu – rozkazał H~eron gorączkowo. – Pióro, atrament i papier, sierżancie!
– Są już na stole w celi więźnia, obywatelu – odparł sierżant.
Wyprzedził dwóch przedstawicieli władzy i podniósł przed nimi żelazną sztabę.
Za chwilę H~eron i Chauvelin znaleźli się znów oko w oko z Blakeney'em.
Przypadkowo czy umyślnie ustawiono lampę w ten sposób, że twarze dwu rewolucjonistów były w świetle, a więzień pozostawał w cieniu. Siedział z rękoma wspartymi na stole i cienkimi wydłużonymi palcami bawił się piórem położonym na stole.
– Mam nadzieję, że obsłużono cię dobrze, sir Percy – spytał Chauvelin.
– Dziękuję ci serdecznie – odparł uprzejmie Blakeney.
– Czujesz się prawdopodobnie lepiej.
– O wiele lepiej, zapewniam cię, ale jestem wciąż bardzo śpiący i gdybyście mogli te wszystkie formalności prędko załatwić, byłbym…
– Nie zmieniłeś swego postanowienia, sir? – spytał Chauvelin z widocznym niepokojem.
– Nie, mój poczciwy Chambertin – zaprzeczył Blakeney z tą samą uprzejmością – nie zmieniłem swego postanowienia.
Westchnienie ulgi wyrwało się z ust obu mężczyzn, stojących koło więźnia. Blakeney odpowiadał o wiele jaśniejszym i pewniejszym głosem i choć wino i posiłek pokrzepiły go, nie zamierzał rozpoczynać walki na nowo. Po chwili dyplomata ciągnął dalej swą indagację:
– Czy przystajesz na to, by zaprowadzić nas do kryjówki małego Kapeta?
– Przystaję na wszystko, sir, byleby wyjść z tej zatraconej nory.
– Bardzo dobrze. Mój kolega H~eron wybrał eskortę złożoną z dwudziestu ludzi najlepszego pułku gwardii paryskiej, by towarzyszyła nam w drodze, którą ty sam nam wskażesz. Czy zrozumiałeś, obywatelu?
– Doskonale, sir.
– Nie wyobrażaj sobie jednak, proszę, że obdarzymy cię wolnością nawet w tym wypadku, jeżeli wyprawa okaże się dla nas pomyślna…
– Ani przez chwilę nie roszczę sobie tak dzikiej pretensji, sir – odparł Blakeney spokojnie.
Chauvelin spojrzał na niego badawczo. W głosie więźnia było coś, co nie podobało mu się, co przypominało mu ów wieczór w Calais. Nie mógł dostrzec wyrazu jego oczu i dlatego popchnął lampę, by światło padało mu prosto w twarz.
– O, tak jest o wiele lepiej, czyż nie, drogi mr. Chambertin? – uśmiechnął się sir Percy.
Twarz jego, choć powleczona jeszcze trupią bladością, wydawała się pomimo zmęczenia pogodna, a oczy miały znów jakby lekceważący wyraz; ale Chauvelin przyszedł do wniosku, że to musiało być tworem jego własnej podnieconej wyobraźni. Ciągnął więc dalej:
– Jeżeli wszelako wyprawa skończy się pomyślnie pod każdym względem, jeżeli wydadzą nam bez trudności małego Kapeta, a wszystkie okoliczności, z którymi cię z czasem zaznajomię, obrócą się na naszą korzyść – wtedy, sir Percy, nie widzę powodu, dla którego rząd francuski nie miałby złagodzić do pewnego stopnia wyroku względem ciebie. Ale okoliczności, o których wspomniałem, są jeszcze nie na czasie, omówimy tę sprawę w stosownej chwili. Nie chcę nic na razie przyrzekać.
– Na razie tracimy niepotrzebnie czas rozprawiając o tak błahej sprawie, a jestem strasznie śpiący.
– A więc jesteś gotów zakończyć wszystko prędko, obywatelu?
– Tak, sir.
H~eron nie mieszał się do rozmowy. Wiedział, że nie był w stanie utrzymać w ryzach swego temperamentu, i choć czuł najwyższą pogardę dla dworskich manier kolegi, pozwalał mu załatwić się z Anglikiem na swoją modłę.
Obawiał się, że jeżeli złość go porwie, nie zapanuje nad sobą i wyśle zuchwałego Anglika przed trybunał i pod gilotynę, nie bacząc na to, że traci ostatnią sposobność odnalezienia swej zguby.
Rozsiadł się w krześle, głowę wtulił w ramiona i wyłupiastymi oczami wodził bez przerwy po twarzy kolegi i więźnia.
– Prędzej, obywatelu Chauvelin – mruknął niecierpliwie. – Muszę jeszcze niejedno zarządzić w sprawie naszego wyjazdu o świcie. Piszcie już nareszcie ten przeklęty list.
Chauvelin spojrzał lekceważąco na H~erona, a potem zwrócił się uprzejmie i dworsko do więźnia:
– Stwierdzam z przyjemnością, sir Percy, że porozumieliśmy się wreszcie doskonale. Po kilku godzinach odpoczynku czujesz się zupełnie na siłach, by wyruszyć w podróż. Czy będziesz łaskaw wskazać nam kierunek naszej drogi?
– Skierujemy się ku północy.
– Ku wybrzeżu?
– Miejsce, do którego będziemy zdążać, leży mniej więcej w odległości siedmiu mil od morza.
– Przejedziemy zatem przez Beauvais, Amiens, Abbeville, Cr~ecy itd.?
– Tak.
– Mniej więcej aż do lasku Bulońskiego?
– Tak, tam opuścimy bity gościniec. Musicie zaufać mi, że dobrze was poprowadzę.
– W tym miejscu wskażesz nam dalszą drogę, sir Percy, a ciebie zostawimy pod strażą.
– Możecie, ale w takim razie nie znajdziecie dziecka. Siedem mil to niedaleko od wybrzeża; może wam uciec.