– A wtedy rozgniewany H~eron wyśle cię bez pardonu na szafot.
– Zdawało mi się, sir, iż zgodziliście się z góry, że ja pokieruję ekspedycją? Z pewnością – dodał – nie chodzi ci tyle o delfina, ile o mój współudział w tej zdradzie.
– Masz rację, jak zawsze, sir Percy. Dlatego też niech i tak będzie. Dojedziemy aż do Cr~ecy i oddamy się zupełnie w twoje ręce.
– Podróż ta nie będzie trwała dłużej niż trzy dni, sir.
– Odbędziesz ją w zamkniętym powozie w towarzystwie mojego przyjaciela H~erona.
– Wolałbym przyjemniejsze towarzystwo, sir, ale mniejsza o to.
– A teraz, przypuszczam, że będziesz chciał skomunikować się z jednym z twoich towarzyszy.
– Muszę zawiadomić tych, którzy mają pod swoją opieką delfina.
– Rozumiem. I dlatego proszę cię, napisz do swoich przyjaciół, że zgodziłeś się na wydanie nam delfina w zamian za swoje własne bezpieczeństwo.
– Przed chwilą powiedziałeś, że nie możesz nic przyrzec – rzekł spokojnie Blakeney.
– Jeżeli wszystko weźme pożądany obrót – odparł Chauvelin z lekką pogardą – i napiszesz ściśle, co ci podyktuję, to mogę ci nawet zagwarantować bezpieczeństwo osobiste.
– Wielkość twej dobroci przechodzi wszelkie pojęcie, sir.
– W takim razie zabierz się do pisania. Który z twoich towarzyszy otrzyma zlecenie?
– Mój szwagier Armand St. Just. Bawi jeszcze wciąż w Paryżu, zdaje mi się. On może zawiadomić innych.
Chauvelin nie odpowiedział zaraz. Zatrzymał się chwilę i zawahał. Czy Percy Blakeney był w stanie poświęcić towarzysza, który go zdradził, jeżeli jego własne bezpieczeństwo tego wymagało?
Czy wobec doniosłego ultimatum wybierze własne życie, a zgubi Armanda? Człowiek tego rodzaju co Chauvelin, nie mógł wczuć się w położenie Blakeney'a i gdyby chodziło jedynie o St. Justa, może Chauvelin byłby wahał się więcej; ale tu wchodziła jeszcze w grę żona Blakeney'a Małgorzata, siostra St. Justa, która była o wiele ważniejszą zakładniczką i doniosłą bronią w ręku dyplomaty.
Blakeney nie zdawał się zwracać uwagi na wahanie przeciwnika. Nie podniósł nawet oczu, tylko przysunął papier i pióro, gotów do pisania.
– Co chcesz, abym napisał? – spytał.
– Czy ten młody sowizdrzał uczyni, co mu więzień poleci, obywatelu Chauvelin? – spytał H~eron. Widocznie ta sama myśl przeszła mu przez głowę.
Kolega uspokoił go.
– Lepiej niż ktokolwiek inny – odrzekł stanowczo. – Czy chcesz pisać po francusku i pod moje dyktando, sir Percy?
– Czemu nie? Dyktuj nareszcie, drogi panie.
– Rozpocznij list, jak chcesz, a potem ja będę dyktował.
Śledził uważnie każde słowo, wychodzące spod pióra Blakeney'a, następnie zaczął mówić z wolna po francusku:
„Nie mogę znieść dłużej swego położenia. Obywatel H~eron i mr. Chauvelin… zrobili z tego więzienia prawdziwe piekło dla mnie…”
Sir Percy oderwał oczy od listu i uśmiechnął się.
– Mylisz się, drogi mr. Chambertin – rzekł. – Czułem się tu zupełnie dobrze.
– Staram się przedstawić sprawę twoim przyjaciołom jak najkorzystniej dla ciebie – odparł sucho Chauvelin.
– Dziękuję ci, sir, proszę, dyktuj dalej.
– Prawdziwe piekło dla mnie – powtórzył tamten – czy napisałeś już to?
„…i byłem zmuszony skapitulować. Jutro wyjeżdżamy stąd o świcie, zaprowadzę obywatela H~erona na miejsce, gdzie ukryto delfina. Ale władze rewolucyjne żądają, by jeden z członków ligi „Szkarłatnego Kwiatu” towarzyszył mi w tej ekspedycji. I dlatego proszę Cię, albo życzę sobie” – co wolisz, sir Percy?…
– „Proszę” brzmi zupełnie dobrze. Ten list jest rzeczywiście ogromnie zajmujący.
„…byś się przygotował do tej podróży. Wyjeżdżamy, jak powiedziałem, o świcie, i masz się stawić przy bramie Pałacu Sprawiedliwości punktualnie o #/6_tej. Władze gwarantują twoje bezpieczeństwo, ale jeśli odmówisz, czeka mnie jutro gilotyna.”
– „Czeka mnie jutro gilotyna!” Jak to wesoło brzmi, czyż nie, mr. Chambertin? – rzekł więzień. – Nie uwierzysz, jak to dyktando mnie bawi.
Chauvelin zacisnął usta. Czuł, że odpowiedź byłaby niegodna jego powagi, zwłaszcza, że w tej chwili doszły go odgłosy męskich rozmów i śmiechów, szczęk broni i ciężkie kroki, świadczące o obecności wielkiej liczby żołnierzy. Były ambasador wskazał ręką w stronę izby posterunkowej.
– Okoliczności się zmieniły, żarty nie są już na miejscu, mój panie. Podpisz list, sir Percy.
– Z przyjemnością – odparł Blakeney i położył zamaszysty podpis na liście.
Chauvelin przyglądał mu się oczami żbika. Wziął do ręki skończony list, odczytał go bardzo starannie, jakby szukając podwójnego znaczenia w słowach, które sam dyktował i oglądnął podpis. W końcu, nie widząc nic podejrzanego, złożył list własnoręcznie i wsadził do kieszeni płaszcza.
– Uważaj mr. Chambertin – rzekł Blakeney swobodnie, wypali dziurę w twym eleganckim ubraniu.
– Nie będzie miał na to czasu, sir Percy – odparł Chauvelin – bo jeżeli podasz mi adres obywatela St. Justa, poślę mu go w tej chwili.
– O tak późnej godzinie? Biedny Armand! Śpi już z pewnością. Mogę ci jednak podać jego adres, sir: ulica de la Croix Blanche, drzwi na prawo. Znasz dobrze to mieszkanie, obywatelu. A teraz – dodał, ziewając potężnie – czy pójdziemy do łóżka? Wyjeżdżamy wcześnie, a jestem taki śpiący!
Chauvelin, pomimo głęboko obmyślonych środków ostrożności, podjętych dla szczęśliwego zakończenia gigantycznego planu, odczuł dziwny niepokój. Miał przed sobą człowieka w ostatnim stadium wyczerpania fizycznego, którego twarz przy świetle lampy wydawała się woskowobladą, którego oczy jednak, choć wciąż zaczerwienione bezsennością, miały dziwny, tajemniczy błysk, jakby widziały coś niewidzialnego dla zwykłych oczu.
Pomyślał, że i H~eron musi zdawać sobie z tego sprawę, ale agent komitetu leżał rozparty na krześle, przyglądając się z lubością więźniowi.
– Największe dzieło, jakiego kiedykolwiek wspólnie dokonaliśmy, obywatelu Chauvelin – rzekł z zadowoleniem.
– Uważasz, że wszystko rozwija się pomyślnie? – spytał tamten z niedowierzaniem.
– Wszystko, ma się rozumieć. A teraz zajmij się listem. Wydam ostateczne rozporządzenia na jutro, ale przenocuję w sąsiedniej izbie.
– A ja na tym nęcącym łóżku – dodał więzień, podnosząc się z krzesła. – Dobranoc panom.
Skłonił się lekko. Tamci zwrócili się ku wyjściu; Chauvelin rzucił jeszcze raz badawcze spojrzenie na człowieka, którego w końcu doprowadził do upokarzającej uległości.
Blakeney stał wyprostowany, zwrócony ku odchodzącym. Dyplomata zauważył, że ciężko opierał się o stół, i choć żegnał ich ironicznym uśmiechem, dumna postać pojmanego lwa ugięła się, jak silny dąb pod naporem wszechpotężnego huraganu.
Z uczuciem zadowolenia Chauvelin wziął kolegę pod ramię i wyszli z celi.
Rozdział V. Zabij go!
O godzinie drugiej po północy Armand St. Just zbudził się na odgłos silnie szarpniętego dzwonka. W tych czasach w Paryżu jedno niebaczne słowo spowodować mogło odwiedziny, toteż Armand, choć posiadał świadectwo bezpieczeństwa, zerwał się z łóżka, przekonany, że umieszczono go znowu na liście podejrzanych. Co prawda nie odczuł najmniejszego strachu, chyba trochę smutku. Nie żałował ani życia, ani młodości. Życie obmierzło mu całkowicie od czasu, gdy szczęście uleciało na skrzydłach hańby, ale chodziło mu o Jankę. Była młoda i zapłacze gorzkimi łzami, wychylając pierwszą czarę goryczy, którą życie jej zgotuje, gdyż kochała go prawdziwie. Smutek ten jednak nie potrwa długo, dlatego właśnie, że była młoda. Tak będzie nawet lepiej – on, Armand St. Just, choć kochał ją namiętnie, nie przyniósł swej wybranej ani chwili prawdziwego szczęścia.