Młodzieniec drżał z oburzenia. Straszne obrzydzenie do samego siebie i do popełnionej zbrodni, przyczyny okropnego położenia, przepełniało mu duszę. Krwawa mgła przesłaniała mu oczy. Dostrzegał tylko twarz zwyrodniałego potwora, twórcy tego piekielnego planu. Zdawało mu się, że wśród głuszy nocnej ponad słabym, migotliwym płomieniem świecy, rzucającym wkoło ciemne kręgi, otaczały go zastępy szatanów, krzycząc: „Zabij go! Zabij teraz, uwolnij świat od tej żmii!” I gdyby Chauvelin okazał najlżejszy strach i cofnął się ku drzwiom, Armand oszalały gniewem, smagany wyrzutami sumienia, straszliwszymi jeszcze niż jego wściekłość, skoczyłby do gardła swemu wrogowi i zdusił go jak zjadliwego gada.
Ale spokój Chauvelina i jego zimna krew przywróciły Armandowi przytomność. Opanował się. Popełnił już dość złego przez nieokiełznaną namiętność, i Bóg jeden wie, jakie straszne skutki pociągnąłby znowu za sobą wybuch jego gniewu. Do uszu Armanda dochodziły jak echo słowa Chauvelina:
„Nie dożyłby do rana, gdybym się nie zjawił w więzieniu do szóstej”.
Krwawa mgła rozwiała się, pierzchły zastępy szatanów, tylko blada, ironiczna twarz terrorysty spoglądała na niego z ciemności nocy.
– Nie mam powodu zatrzymywać się dłużej, obywatelu St. Just – rzekł Chauvelin swobodnie. – Możesz jeszcze odpocząć kilka godzin aż do swego wyjazdu, a ja mam mnóstwo roboty. Dobranoc, obywatelu.
– Dobranoc – szepnął Armand mechanicznie.
Wziął świecę i odprowadził gościa do drzwi. Poczekał z lichtarzem w ręku, dopóki Chauvelin nie zszedł z wąskich schodów.
Loża dozorczyni była oświetlona. Bez wątpienia zapaliła lampę, otwierając bramę nocnemu przybyszowi. Nazwisko i trójkolorowa kokarda ułatwiły mu wstęp, a teraz czekała na jego powrót.
St. Just, zadowolony z odejścia Chauvelina, powrócił do swego pokoju.
Rozdział VI. Oby nam Bóg dopomógł!
Armand zamknął starannie drzwi na klucz i zapalił lampę, bo świeca dawała zbyt słabe światło, a miał przed sobą ważną pracę. Najpierw podniósł z ziemi sczerniały arkusz papieru i wygładził go starannie, z uszanowaniem, jakby relikwię; łzy wezbrały w jego oczach, ale nie wstydził się ich, bo nikt nie widział jego bólu. Ulżyły mu i wzmocniły jego postanowienie. Pozostał tylko mały strzęp listu, niezupełnie zniszczony przez płomień, ale Armand umiał każde słowo na pamięć.
Wziął pióro, papier i atrament i zrobił z pamięci odpis listu, dodając od siebie kilka słów do Małgorzaty:
„Oto, co otrzymałem od Percy'ego przez ręce Chauvelina. Nie pytam o wytłumaczenie, choć nie rozumiem… Muszę być posłuszny. W swym poprzednim liście przestrzegł mnie, że jeżeli kiedykolwiek dostanę jeszcze rozkaz od niego, mam wypełnić ślepo, co mi poleca, i skomunikować się z Tobą. Poddaję się chętnie jego rozkazom. Ale przestrzegam Cię, mateczko, że Chauvelin życzy sobie, byś towarzyszyła nam w jutrzejszej wyprawie. Percy nie wie jeszcze dotąd o tym planie, inaczej nie wyjechałby nigdy. Ci zbóje obawiają się, że w jego uległości kryje się podstęp, że snuje plany ucieczki, a nie wydanie delfina; chcą więc jego spisek wniwecz obrócić, zatrzymując Ciebie i mnie, jako zakładników. Bóg jeden wie, jak gorąco pragnąłbym oddać życie za mego wodza, ale Twoje życie, najdroższa mateczko, jest bezcenne, i dlatego przestrzegam Cię z góry. Oby nam Bóg dopomógł!”
Po napisaniu tych kilku słów zapieczętował kopertę wraz z odpisem listu Percy'ego, wziął do ręki świecę i zszedł na dół.
Ciemno już było w loży dozorcy i Armand musiał długo pukać, zanim go usłyszano. Wreszcie zjawiła się dozorczyni, zmęczona i znudzona tymi dwukrotnymi odwiedzinami w ciągu jednej nocy, ale miała pewną sympatię dla swego młodego lokatora, którego hojność była jakby promieniem słońca w jej ciężkiej szarej doli.
– Jest tu list do mojej siostry, obywatelko – rzekł Armand błagalnie. – Mieszka przy ulicy de la Charonne, niedaleko fortyfikacji, musi być doręczony w przeciągu godziny. Chodzi tu o nasze życie i bezpieczeństwo trzeciej osoby, bardzo nam drogiej.
Dozorczyni załamała ręce.
– Ulica de la Charonne koło fortyfikacji! – zawołała – i to w godzinę! Matko Najświętsza, obywatelu, to niemożliwe! Kto się tego podejmie?
– Musi się ktoś znaleźć, obywatelko – odparł stanowczo Armand – to niedaleko, a na posłańca czeka pięć luidorów.
– Pięć luidorów!
Oczy zaświeciły biednej spracowanej kobiecie. Suma ta wystarczy jej przynajmniej na dwa miesiące.
– Oddaj mi list, obywatelu – rzekła – zarzucę naprędce ciepłą spódnicę i szal i pójdę sama. Nie mogę posłać chłopca o tej godzinie.
– Przyniesiesz mi odpowiedź od mojej siostry – rzekł Armand, który nauczony doświadczeniem stał się bardzo ostrożny w ostatnich czasach. – Przynieś mi ją do pokoju, a ja ci dam pięć luidorów.
Poczekał, aż się ubrała. Słyszał, jak rozmawiała ze swoim chłopcem, tym samym, który przed dwoma tygodniami zaniósł zdradziecki list Blakeney'owi. Wszystko przypominało Armandowi ową okropną noc. Każdy godzina, którą spędził w tym domu była dla niego torturą. Nareszcie miał opuścić to mieszkanie. Może oczekująca go wyprawa zdejmie mu ciężar z serca.
Kobieta przygotowała się szybko. St. Just wytłumaczył jej jeszcze raz, gdzie znajdował się dom, po czym wzięła list i przyrzekła, że wróci w najkrótszym czasie z odpowiedzią.
Armand odprowadził ją do drzwi. Noc była ciemna i dżdżysta. Z ciężkim westchnieniem wrócił na górę.
Rozdział VII. Gdy zgasła
ostatnia nadzieja…
Małgorzata siedziała z sir Ffoulkesem w małym, ciasnym pokoiku przy ulicy de la Charonne nad sklepem Łukasza. List Armanda, przestrzegający o zamiarach Chauvelina, leżał otwarty na stole. W ręku trzymała zapieczętowaną paczkę, którą Percy oddał jej dziesięć dni temu z prośbą, by ją otworzyła dopiero wówczas, gdy już zgaśnie wszelka nadzieja.
Mała lampka, stojąca na stole, rzucała mdłe światło na nędzny, źle umeblowany pokój. Dwóch godzin brakowało jeszcze do świtu. Dozorczyni przyniosła list Armanda i Małgorzata nakreśliła, śpiesznie żądaną odpowiedź, pełną miłości i otuchy. Potem zawezwała sir Andrew Ffoulkesa. Nie opuszczał jej ani na chwilę w ciągu tych ciężkich dni, mieszkał w maleńkiej izdebce na poddaszu przy ulicy de la Charonne.
Na jej wezwanie zszedł śpiesznie, a teraz siedzieli razem przy lampce oliwnej, oświecającej ich blade i stroskane twarze.
Na dworze drobny, przenikliwy deszcz ze śniegiem bił o szyby, a mroźny wiatr przeciskał się przez szpary źle dopasowanych ram okiennych, przenikając ich chłodem. Ale ani Małgorzata, ani Ffoulkes nie zważali na zimno. Otulili się w płaszcze, nie zwracając uwagi na podmuchy wichru, która igrała płomieniem lampy.
– Rozumiem teraz – rzekła Małgorzata z tym spokojem, który się odzyskuje w chwilach najwyższej rozpaczy – rozumiem, co miał na myśli Percy, gdy kazał mi przyrzec, że nie otworzę tej koperty, dopóki nie będziemy mieli wrażenia, ja i ty, sir Andrew, że gra rolę tchórza. Tchórza! Wielki Boże! – zaszlochała z cicha, a potem zapytała: – Czy nie zdaje ci się, że nadeszła chwila otworzenia paczki?
– Bez wątpienia, lady Blakeney – odrzekł Ffoulkes poważnie. – Jestem przekonany, że już przed dwoma tygodniami Blakeney miał plan w głowie, który teraz dojrzał. Chce wydostać się za wszelką cenę z tej okropnej Conciergerie, z której wyjść niepodobna. Wiedziałem o tym z góry. Ale poza jej murami to inna sprawa. Nie wierzę, by człowiek tej miary co Blakeney miał zginąć z rąk tych psów.
Spojrzała na niego z wdzięcznością, ale z bezgranicznym smutkiem. Mówił o dwóch tygodniach. Widziała Percy'ego przed dziesięcioma dniami, a wtedy już śmierć na niego czyhała. Od tego czasu próbowała wciąż oddalać straszne widziadła, które wyobraźnia jej nasuwała: jego zwiększające się wciąż wyczerpanie, zanik woli i energii.