Ucałował jej rękę, a ona skinęła na oficera, że gotowa puścić się w drogę.
Dorożka czekała już na nich. Zbliżyła się do niej pewnym krokiem i wsiadając do powozu, posłała sir Ffoulkesowi ostatnie pożegnanie.
Rozdział VIII. Posterunek przy ulicy
świętej Anny
Orszak opuszczał bramę Pałacu Sprawiedliwości. Zimno było przejmujące i ostry wiatr północny dął z wyżyn Montmartre, smagając mokrym śniegiem twarze żołnierzy.
Armand, którego palce były skostniałe z zimna, nie czuł nawet cugli w ręku. Chauvelin jechał tuż przy nim, ale nie zamienili ani jednego słowa od chwili, gdy mała grupka, złożona z dwudziestu konnych żołnierzy, zapełniła dziedziniec, a Chauvelin wydał rozkaz, by prowadzono na uwięzi konia Armanda. Zamknięta dorożka postępowała za jeźdźcami, otoczona konnymi żołnierzami. Brzydka, chuda głowa H~erona, podobna w wysokim kapeluszu do głowy cukru, ukazywała się od czasu do czasu w oknie karety. Nie był dobrym jeźdźcem, zresztą wolał mieć Blakeney'a pod okiem. Kapral powiedział Armandowi, że więzień zakuty w kajdany jedzie z H~eronem w powozie. Poza tym żołnierze nie mogli dać żadnego wyjaśnienia i nie wiedzieli nawet, dokąd jadą. Może w ich prostych umysłach powstawało pytanie: dlaczego tego więźnia eskortowano z taką paradą z Conciergerie, podczas gdy tysiące innych skazańców w mieście i na prowincji posyłano na gilotynę jak stado owiec do rzeźni bez tylu ceremonii?
Ale choć się dziwili, nie rozmawiali o tym między sobą. Twarze ich, zsiniałe od zimna, przedstawiały obraz najwyższej obojętności.
Zegar na wieży Notre Dame wydzwaniał siódmą, gdy wyruszono w drogę. Na wschodzie blade światło zimowego poranka wyłaniało się z panujących zewsząd ciemności. Wieże kościołów zarysowały się na tle szarego nieba, a poniżej na prawo zmarznięta rzeka jak stalowa wstęga wiła swe zgrabne skręty przed fasadą Luwru, którego surowe mury zdawały się grobowcem zamarłych olbrzymów przeszłości.
Wielka stolica budziła się ze snu. Ruch uliczny rozpoczynał się od samego rana, a w obozie pod gołym niebem mężczyźni, kobiety i dzieci, wprzągnięci do wielkiego dzieła odziewania i żywienia ludu francuskiego, nachylali się już nad pracą, zanim zimowy świt rozpostarł swe blade, ponure światło ponad wąskimi ulicami miasta.
Armand drżał z zimna. Ta milcząca jazda pod ołowianym niebem, wśród wichru i śniegu wydawała mu się snem. Gdy pierwsi jeźdźcy skręcili na „Pont au Change”, stanęła mu przed oczyma cała panorama tych trzech minionych tygodni. Dojrzał kamienicę przy ulicy St. Germain l'Auxerrois, gdzie Percy mieszkał przed wyratowaniem delfina, poznał nawet okno, w którym wielki marzyciel snuł szlachetne plany, zanim nie powalił go bezwzględny przeciwnik. Na co? Po co? Armand nie śmiał spojrzeć na nędzny, obdarty powóz, unoszący dumnego, nieustraszonego wodza, siedzącego teraz w kajdanach obok nędznika, którego sama obecność była dla niego zniewagą.
Przejeżdżali koło domu na Quai de la Ferraille, gdzie Małgorzata mieszkała dziesięć dni temu. Tu odwiedził ją Armand, łudząc się, że nie domyśli się nigdy zbrodni, ciążącej na jego sumieniu. Próbował rzucić zasłonę na te kochające macierzyńskie oczy, choć wiedział, że rąbek zasłony musi podnieść się wcześniej czy później, a wtedy przekleństwo spadnie na niego, zamieniając go w tułacza, nie znającego ani spokoju, ani domu rodzinnego.
Gdy mała gromadka mijała więzienie „Temple”, jego bramę, posterunek i okienko odźwiernego, Armand zamknął oczy, gdyż nie mógł znieść tego widoku.
Nic dziwnego, że drżał na całym ciele i otulał się staranniej w płaszcz. Każdy kamień, każda ulica budziła w nim wspomnienia. Wyrzuty sumienia mroziły mu krew w żyłach, a turkot fatalnego powozu dźwięczał mu w uszach jak piekielna wrzawa. Minęli w końcu ruchliwe dzielnice miasta i skręcili na ulicę św. Anny. Domy były tu rzadsze, poprzedzielane wąskimi pasami ogrodów warzywnych, lub tak zwaną „ziemią niczyją”.
Padło słowo komendy i orszak zatrzymał się.
Było już całkiem jasno, ale deszcz nie ustawał.
Rozkazano Armandowi zsiąść z konia i szeregowiec zaprowadził go do drzwi murowanego budynku, stojącego na osobności po prawej stronie ulicy. Otoczony był niskim murem i nieuprawnym kawałkiem ogrodu, który zamienił się w morze błota.
Naprzeciwko rozciągała się linia fortyfikacji, rysujących się niewyraźnie na tle mglistego nieba. Tu i tam widniały rzadko rozsiane domy i wiatraki, zanurzone w brązowej rozmokłej ziemi. Ta mało zamieszkała dzielnica wielkiej stolicy, tak pusta i opuszczona, zdawała się jakby bezużytecznym członkiem w tym żywym i pulsującym ciele.
Chauvelin stanął na progu i skinął na Armanda, by szedł za nim. Weszli przez ciemny, wąski korytarz do pokoju, w którym unosił się silny zapach kawy. W środku izby zastali nakryty stół z filiżankami ciepłej kawy. Chauvelin zachęcił Armanda uprzejmie do spożycia śniadania, twierdząc, że ciepły napój rozgrzeje mu skostniałe członki.
Gdy St. Just rozglądnął się po pokoju, zobaczył na drewnianej ławce pod ścianą swą siostrę Małgorzatę. Zerwała się, by zbliżyć się do niego, ale Chauvelin zatrzymał ją.
– Nie teraz, obywatelko – rzekł grzecznie.
Usiadła na powrót i Armand zauważył, jak zimne i zobojętniałe było jej spojrzenie.
– Spodziewam się, że nie ucierpiałaś bardzo od zimna, lady Blakeney – rzekł Chauvelin. – Przykro mi, że tak długo musiałaś na nas czekać, ale czasem przy wyjazdach opóźnienia są nieuniknione.
Nie odrzekła nic, tylko na jego powtórne zapytanie skinęła przecząco głową.
Armand czuł się lepiej po gorącej kawie. – Mateczko – rzekł po angielsku – napij się kawy, rozgrzejesz się nieco.
– Dziękuję ci, mój drogi – odparła. – Piłam już na śniadanie, a nie jest mi zimno.
Naraz drzwi otworzyły się gwałtownie i H~eron stanął na progu.
– Czy cały dzień spędzimy w tej przeklętej dziurze? – spytał groźnie.
Armand, który śledził siostrę bardzo uważnie, widział, że drgnęła na widok H~erona. Oczy utkwiła w nim, jak schwytany ptak na widok zbliżającego się węża.
Chauvelin nie dał się wyprowadzić z równowagi.
– Chwileczkę, obywatelu H~eronie – rzekł. – Ta kawa jest doskonała. Czy więzień jest z tobą? – spytał.
H~eron wskazał w stronę drugiego pokoju.
– Tam – rzekł krótko.
– W takim razie, obywatelu, bądź tak dobry i przyprowadź go tutaj; chcę wytłumaczyć mu, jak rzeczy stoją.
H~eron zaklął siarczyście, plunął dwa razy na ziemię i skinął na kogoś, który stał na korytarzu.
– Nie, sierżancie, nie ciebie wołam, tylko więźnia – rzekł gburowato.
Prawie równocześnie ukazał się w drzwiach sir Percy Blakeney. Ręce miał skute na plecach, ale trzymał się bardzo prosto, choć widać było od razu, że przychodziło mu to z wielką trudnością.
Na widok Armanda oczy zabłysły mu prawie niedostrzegalnie, ale gdy zoczył Małgorzatę, znękana jego twarz powlekła się trupią bladością.
Chauvelin śledził go uważnie, z czego Blakeney zdawał sobie doskonale sprawę i dlatego nie uczynił najmniejszego ruchu, tylko zagryzł wargi i spuścił oczy, by nie zdradzić ich blasku.
Ale nawet najchytrzejszy, najśmiertelniejszy wróg nie mógł dostrzec subtelnego porozumienia między Małgorzatą a człowiekiem, którego kochała. Był to jakby prąd magnetyczny, niewidoczny, nieuchwytny dla nikogo, prócz nich samych. Z góry przewidziała wszystko: wiedziała, że go zobaczy, że ujrzy jego wyczerpanie i bezsilność wobec nieuniknionego zła, i że nie dopuszczą ich do rozmowy. Usiłowała zatem wyrazić w swym spojrzeniu wszystko, czego wypowiedzieć jej nie było wolno: zapewnienie, że przeczytała jego ostatni list i gotowa wypełnić jego rozkaz, ale że przeznaczenie i wrogowie stanęli jej na przeszkodzie. Niewidocznie uczyniła ruch, jakby podawała komuś papier, a potem skinęła potwierdzająco. Tę odpowiedź on jeden rozumiał.