– Jesteś z pewnością zdziwiony, sir Percy – rzekł po chwili Chauvelin – że widzisz tu lady Blakeney. Ona i obywatel St. Just przyłączą się do naszej wyprawy. Nikt z nas nie zna miejsca, do którego nas prowadzisz. Obywatel H~eron i ja jesteśmy całkowicie w twoich rękach; może knujesz spisek na nasze życie, by ułatwić sobie ucieczkę? Dlatego nie dziw się, że zarządziliśmy pewne środki ostrożności, by zabezpieczyć się od spisków, z których słynie „Szkarłatny Kwiat”.
Urwał i tylko cichy chichot H~erona zamącił chwilową ciszę. Blakeney milczał. Widocznie wiedział, co nastąpi. Znał Chauvelina i rodzaj pomysłów, które zrodzić się mogły w jego umyśle, i z chwilą, gdy ujrzał Małgorzatę, zgadł, do czego dążył.
– Obywatel H~eron niecierpliwi się, sir Percy – ciągnął dalej Chauvelin – muszę się zatem śpieszyć. Lady Blakeney i obywatel St. Just są naszymi zakładnikami. Za najlżejszym podejrzeniem, że prowadzisz nas w zasadzkę, że cała wyprawa była tylko pretekstem do ułatwienia sobie ucieczki, a odnalezienie Kapeta próżną obietnicą, twoja żona i twój przyjaciel zostaną rozstrzelani na twoich oczach.
Na dworze deszcz uderzał w dalszym ciągu w szyby okienne, a wiatr wył żałośnie w obnażonych konarach drzew, ale w izbie żaden szmer nie przerywał śmiertelnej ciszy, choć w tej chwili nienawiść, miłość, dzika namiętność i wzniosła ofiara z samego siebie, najsilniejsze bodźce, które zna serce ludzkie, trzymały na uwięzi trzech mężów – każdy z nich był niewolnikiem swej głównej namiętności, każdy gotów był poświęcić dla niej wszystko.
H~eron odezwał się pierwszy.
– A więc – wrzasnął – na co czekamy jeszcze? Więzień wie, czego się trzymać. Możemy jechać dalej.
– Powoli, obywatelu – rzekł Chauvelin z flegmą, która stanowiła żywy kontrast z porywczym usposobieniem kolegi. – Czy zrozumiałeś, sir Percy, pod jakimi warunkami rozpoczynamy wszyscy podróż?
– Wszyscy? – spytał Blakeney. – Czy jesteś pewny, że przyjmuję twoje warunki i że gotów jestem wyruszyć w drogę?
– Jeżeli nie wyruszysz w drogę dobrowolnie – zawył H~eron – to zaduszę tę kobietę własnymi rękami, zaraz, teraz, na wstępie!
Blakeney spojrzał na niego przez na pół zmrużone powieki i tym, którzy go kochali, i tym, którzy go nienawidzili, zdawało się, że potężne muskuły kruszą się z wysiłku, by nie rzucić się, nie zabić… Ale po chwili zwrócił oczy ku Małgorzacie i ona jedna spostrzegła w nich wyraz niemej prośby o przebaczenie. Prawie równocześnie rysy jego wypogodziły się i w oczach odbił się wyraz najwyższej rezygnacji, do której tylko mężni są zdolni wobec nieuniknionego przeznaczenia.
Spojrzał na H~erona i rzekł spokojnie.
– Nie mam wyboru, obywatelu H~eronie. Masz rację – po co zwlekać?
Rozdział IX. Uciążliwa droga
Deszcz bezustanny, monotonny deszcz. Wiatr się zmienił, dął teraz z większą siłą, jęczał w konarach drzew i gnał po niebie ciężkie i szare chmury.
Zamarzły deszcz ranił żołnierzom ręce, wywołując na dłoniach pęcherze i odmrożenia, a konie rzucały niecierpliwie głowami, gdyż grudki ostrego śniegu zasypywały im uszy i kłuły delikatne nozdrza. Trzy dni okropnej, monotonnej drogi, przerywanej jedynie postojami w przydrożnych zajazdach lub zmianą warty w napotykanych posterunkach. Podczas drogi zaś jeno tupot kopyt końskich i turkot powozów zaprzężonych w silne konie, zmieniane na każdym postoju. Żołnierz na koźle zmuszał je, by dotrzymywały kroku jeźdźcom, którzy lekkim kłusem jechali przodem. Od czasu do czasu rozwichrzona głowa H~erona wychylała się z okna powozu, by pytał o drogę lub o odległość do najbliższego miasteczka. Krzyczał na żołnierzy, furmana, swego kolegę i na każdego, kto się nawinął, przeklinając daleką podróż, zimno i słotę.
Wieczorem drugiego dnia mieli wypadek. Więzień, który wskutek wyczerpania słaniał się na nogach, upadł na H~erona, gdy obaj wsiadali do powozu po odpoczynku w Amiens i obywatel H~eron pośliznął się w błocie. Uderzył głową silnie o stopień powozu, rozcinając sobie czoło. Był zmuszony założyć bandaż na głowę, co nie przyczyniło się do jego urody, tylko zepsuło mu jeszcze więcej humor.
Pędził wciąż ludzi, nakłaniał do pośpiechu i do skracania postojów, ale Chauvelin nie słuchał jego rad, przeciwnie; pozwalał żołnierzom na dłuższe wypoczynki i odżywiał ich dobrze, rozumiejąc, że niezadowolenie łatwo wkraść się mogło do garstki żołnierzy, wystawionych na ciągłą słotę i wicher. Małgorzata zdawała sobie poniekąd sprawę z tego wszystkiego. Była jakby widzem dramatu, rozgrywającego się przed jej oczyma, a wstrzymać go nie była w stanie. Ciężka kurtyna zapadnie niebawem po ostatnim akcie, a ona i wszyscy widzowie: Armand, Chauvelin, H~eron i żołnierze zwrócą się ku domowi, pozostawiając głównego aktora poza kurtyną, która się już więcej nie podniesie.
Po pierwszym postoju przy ul. św. Anny kazano jej wsiąść do drugiego powozu, jadącego w oddaleniu pięćdziesięciu metrów za pierwszą karetą. Był również otoczony kilkunastoma jeźdźcami.
Armand i Chauvelin jechali razem z nią. Cały dzień siedziała milcząca, patrząc przez okno na monotonną drogę i krople deszczu, spływające po gładkiej szybie, jak bezustanne strumienie łez. W ciągu dnia zarządzono dwa postoje: jeden w porze obiadowej, drugi po południu. Gdy Armand i Małgorzata wysiedli z powozu, zaprowadzono ich do zajazdu, gdzie podano im posiłek. Mieli zwykle pokój dla siebie ze strażą, postawioną przy drzwiach; próbowali jeść, by podtrzymać siły do końca tej okropnej podróży.
Nocowali raz w Beauvais, a raz w Abbeville, gdzie ugoszczono ich nie najgorzej. Straż nie spuszczała ich z oka, ale byli więźniami tylko z nazwy, bo nie zbywało im prawie na niczym. Wieczorem czuli się tak zmęczeni, że z zadowoleniem układali się do snu na twardych łóżkach. Ale sen nie przychodził, gdyż serca szukały tego, który pochłaniał wszystkie ich myśli.
Nie wiedzieli o Percy'm prawie nic. Widocznie przynoszono mu posiłek do powozu, gdyż dwa razy tylko, w Beauvais i Abbeville, widzieli, jak wysiadał; ale tak był wówczas otoczony żołnierzami, że spostrzegli tylko jego głowę i szerokie ramiona ponad zwartą masą straży.
Pewnego razu Małgorzata, odrzuciwszy na chwilę dumę i godność, spytała Chauvelina o męża.
– Jest wesoły i dobrej myśli, lady Blakeney – odparł drwiąco. – Ci Anglicy to dziwni ludzie. My Francuzi nie rozumiemy ich nigdy. Ich fatalizm jest prawie wschodzi. Czy uwierzysz, lady Blakeney, że gdy go aresztowano, nie podniósł nawet palca, aby się bronić? Myśleliśmy, że będzie walczył do ostatka jak lew. A teraz, gdy doszedł do przekonania, że musi się poddać, jest zupełnie spokojny. Ilekroć zaglądałem do powozu, zastawałem go zawsze pogrążonego we śnie.
– Ale… – rzekła z wysiłkiem – czy skuty jest… w kajdanach?
– Ależ nie – uspokoił ją Chauvelin. – Mając ciebie, lady Blakeney i obywatela St. Justa za towarzyszy podróży, nie potrzebujemy się obawiać, by „Szkarłatny Kwiat” zniknął nam sprzed oczu.
Gwałtowna odpowiedź cisnęła się już do ust Armandowi. Gorąca krew buntowała się na samą myśl, by ten człowiek śmiał w ten sposób przemawiać do jego siostry, urągając jej męce, ale wstrzymała go niema prośba Małgorzaty. Na co przydać się mógł protest, skoro ten nędznik, nieczuły na ból, który zadawał, przejęty był jedynie rządzą odwetu?