Armand zaciął usta, starając się ujarzmić swą naturę i nabyć trochę owego fatalizmu, który, jak mówił Chauvelin, był charakterystyczną cechą Anglików. Usiadł przy siostrze, pragnąc całym sercem podnieść ją na duchu. Ale czy jego obecność nie była dla niej obelgą i świętokradztwem? Mówiła tak mało, nawet gdy byli sami, że od czasu do czasu okropne przypuszczenie wkradało się do jego przemęczonego umysłu. Czy Małgorzata zgadła? Czy wiedziała już, że ten okropny kataklizm, do którego się zbliżali z każdym obrotem koła, spowodowany był zdradziecką ręką jej brata?… Ta myśl dręczyła go coraz bardziej i zaczął zastanawiać się, czy nie byłoby o wiele prościej zakończyć to nędzne życie. Gdy powóz wjedzie na most bez poręczy nad przepaścią byłoby tak łatwo otworzyć drzwi karety i skoczyć w wieczność…
Tak łatwo, lecz tak podle…
Głos Małgorzaty powrócił mu przytomność. Jego życie nie należało już do niego. Należało do wodza, którego zdradził, do siostry, nad którą musiał teraz czuwać.
O Jance myślał mało. Odłożył na bok to czarowne wspomnienie, jak kwiat pamiątkowy między kartki minionego szczęścia. Nie był godny wyciągać ręki ku czystej kobiecie od chwili, gdy ta dłoń nosiła na sobie znamię Kaina.
A pomimo wszystkiego Małgorzata siedziała przy nim, trzymała go za rękę i razem patrzyli na błotnistą drogę, przysłuchując się szumowi wiatru i turkotowi karety, jadącej na przedzie. I było coś beznadziejnego w tym bezustannym deszczu, w jękach wichru w obnażonych drzewach i w tym krajobrazie błota i rozpaczy pod wiecznie ołowianym niebem.
Rozdział X. Postój w Cr~ecy
– Nie zasypiaj, obywatelu, jesteśmy w Cr~ecy, naszym ostatnim postoju.
Armand zbudził się. Jechali bez przerwy od Abbeville, skąd wyruszyli o świcie. Kołysanie karety i plusk deszczu uśpiły go prawie.
Chauvelin wysiadł z powozu i podał rękę Małgorzacie. Armand wyprostował zesztywniałe członki i pośpieszył za siostrą. Wciąż ci nędzni żołnierze w swych przemoczonych niebieskich mundurach i czerwonych czapkach na głowie.
Małe, brudne miasteczko rozciągało się przed nimi. Na nierównym bruku wąskich ulic głębokie kałuże odbijały szare niebo, a dachówki domów błyszczały w zimnym, wietrznym świetle. Oto Cr~ecy! Ostatni postój w podróży, jak powiedział Chauvelin. Gromadka zatrzymała się przed małym, jednopiętrowym budynkiem o drewnianej werandzie, biegnącej wzdłuż domu.
Niski, wąski pokój przywitał Armanda i Małgorzatę, gdy przestąpili próg. Na bielonych wapnem ścianach widniały dużymi literami nakreślone słowa: „Wolność, równość, braterstwo”. Wciąż ten sam zaduch, zapach cebuli i spleśniałego sera, wciąż te same twarde, proste ławki wkoło stołu o brudnej podartej serwecie.
Małgorzata była trochę oszołomiona i zmęczona jazdą. Pięć godzin spędziła w zamkniętej karecie, pogrążona w myślach, których nic nie przerywało, chyba szary monotonny krajobraz.
Armand usadowił ją na ławce, a ona oparła się o stół łokciami i ukryła twarz w dłoniach.
– Gdybyż się to już raz skończyło! – jęknęła. – Armandzie, zdaje mi się chwilami, że nie jestem przytomna, że postradałam zmysły. Powiedz mi, czy masz to samo wrażenie co ja?
Siadł przy niej i usiłował rozgrzać jej lodowate ręce.
Zapukano do drzwi. Do pokoju, nie czekając na odpowiedź, wszedł Chauvelin.
– Wybacz, lady Blakeney – rzekł grzecznie – ale gospodarz tego domu twierdzi, iż nie ma innego pokoju i tu musi podać wieczerzę; dlatego wszedłem bez pozwolenia.
Choć przemawiał z pozorną grzecznością, ton jego głosu był rozkazujący i bez ceremonii usiadł naprzeciwko Małgorzaty, rozprawiając w dalszym ciągu:
– Tutejszy gospodarz to prawdziwy gbur; przypomina mi całkiem naszego przyjaciela Brogarda w zajeździe pod „Burym Kotem” w Calais. Czy pamiętasz go, lady Blakeney?
– Moja siostra jest zmęczona – przerwał mu twardo Armand. – Proszę cię, obywatelu, miej względy dla niej.
– Ależ naturalnie, obywatelu St. Just – zawołał Chauvelin swobodnie. – Myślałem, że te wesołe wspomnienia rozerwą ją nieco. Ale oto zupa – dodał, gdy człowiek w niebieskiej bluzie, w chodakach na nogach wszedł z wazą do pokoju. – Jestem pewien, że w Anglii nie dostajesz nigdy tak doskonałego dania, chwały naszej kuchni. Lady Blakeney, pozwól trochę zupy.
– Dziękuję, sir – szepnęła.
– Proszę cię, nie odmawiaj, mateczko – rzekł jej do ucha Armand. – Podtrzymuj swe siły dla niego, nie dla mnie.
Zwróciła ku niemu z uśmiechem bladą twarz.
– Spróbuję, kochanie – rzekła.
– Czy zaniosłeś chleb i mięso obywatelom do karety? – zwrócił się Chauvelin do odchodzącego gospodarza.
– Tak – mruknął.
– Postaraj się, by żołnierze dostali dobry obiad, inaczej będzie źle.
– Dobrze – mruknął znów gospodarz, trzaskając za sobą drzwiami.
– Obywatel H~eron nie chce odstąpić na krok swego więźnia – tłumaczył Chauvelin – a teraz, gdy dojechaliśmy do najważniejszego punktu podróży, spożywa razem z sir Percy'm obiad w powozie.
Zjadł zupę ze smakiem, zwracając się wciąż z ugrzecznieniem do Małgorzaty. Przysuwał jej mięso, chleb, masło i obstalował dla niej leguminę. Zdawał się być w najlepszym humorze.
Po obiedzie wstał i skłonił się przed nią głęboko.
– Wybacz, lady Blakeney, ale muszę rozmówić się z naszym więźniem co do dalszej podróży i udać się na posterunek, który znajduje się po prawej stronie miasta. Zamówię tam nowy oddział żołnierzy z pułku kawalerii, stojącego zwykle w Abbeville. Mieli tu robotę w mieście, które jest przesiąknięte zdradą. Muszę zrobić przegląd oddziału i pomówić z sierżantem, naznaczonym na komendanta. Obywatel H~eron pozostawia mnie te inspekcje, bo nie chce tracić z oczu więźnia. Tymczasem odprowadzę cię do powozu, a gdy powrócę, zmienimy wartę i pojedziemy dalej.
Małgorzata miała niepohamowaną chęć zadać mu kilka pytań, dotyczących męża, ale Chauvelin nie czekał. Wypadł śpiesznie z pokoju; Armand i Małgorzata słyszeli, jak wydawał żołnierzom rozkazy.
Gdy wychodzili z zajazdu, usłyszeli drugi powóz, stojący o pięćdziesiąt metrów dalej. Wyprzężono konie, które wiozły ich z Abbeville, i dwóch żołnierzy w podartych koszulach i czerwonych czapkach, nasuniętych na lewe ucho prowadziło dwa wypoczęte konie. Straż przechadzała się wciąż przed powozami. Małgorzata byłaby oddała dziesięć lat życia, by móc pomówić teraz z mężem, popatrzeć na niego i przekonać się, jak się czuje. Przez chwilę przeszła jej przez głowę szalona myśl przekupienia sierżanta podczas nieobecności Chauvelina. Nie miał on wyglądu człowieka złego, a musiał być bardzo biedny, gdyż lud francuski cierpiał wówczas wielki niedostatek, choć bogatych wyzuto ze wszystkiego, a piękne pałace splądrowano, by pomóc rzekomo biednym.
Miała już przemówić, gdy odpychająca twarz H~erona, wstrętniejsza jeszcze teraz wskutek brudnego bandaża, zakrywającego mu czoło, ukazała się w oknie powozu.
Zaklął siarczyście i wrzasnął:
– Co tam robią ci przeklęci arystokraci?
– Wsiadają właśnie do karety, obywatelu – odparł śpiesznie sierżant.
Wepchnięto Armanda i Małgorzatę czym prędzej do powozu. H~eron pozostał w oknie jeszcze przez chwilę. Trzymał w ręku wykałaczkę, którą posługiwał się po sutym obiedzie.
– Jak długo jeszcze będziemy stać w tej dziurze? – zawołał na sierżanta.
– Jeszcze chwileczkę, obywatelu. Obywatel Chauvelin powróci zaraz ze strażą.
Po upływie kwadransa uwagę Małgorzaty zwrócił tętent kopyt końskich na nierównym bruku. Spuściła szybę karety i spojrzała na ulicę. Był to Chauvelin ze swoją nową eskortą.