Zsiadł z konia przed zajazdem. Widocznie wziął na siebie komendę nad ekspedycją, gdyż prawie zupełnie nie porozumiewał się z H~eronem, który, nie mając nic do roboty, klął na ludzi i pogodę lub leżał na pół upity w swej karecie.
Zmiana warty odbyła się spokojnie i w porządku. Nowa eskorta składała się z dwudziestu ludzi, nie licząc dwóch sierżantów i dwóch woźniców na każdym koźle. Na czele pochodu jako straż przednia miała jechać część jeźdźców, potem kareta z Małgorzatą i Armandem otoczona konnymi żołnierzami, a o parę kroków za nią druga kareta z H~eronem i więźniem, strzeżona również przez konną eskortę.
Chauvelin sam doglądał tych przygotowań i wydawał rozkazy sierżantom i woźnicom. Zbliżył się do okna drugiego powozu widocznie celem porozumienia się z H~eronem lub więźniem, gdyż Małgorzata zobaczyła, jak stanął na stopniu i zapisał kilka słów na kartce, którą trzymał w ręku.
Grupka ludzi w podartych bluzach stała w wąskiej ulicy, patrząc tępym wzrokiem na żołnierzy, powozy i obywateli w trójkolorowych szarfach. Widzieli już nieraz arystokratów, eskortowanych do Paryża i więźniów, wysyłanych do Amiens, toteż blada twarz Małgorzaty nie przejmowała ich zbytnio. Palili tytoń lub rozmawiali między sobą, oparci o drewnianą werandę. Małgorzata zadawała sobie pytanie, czy żaden z nich nie miał żony, siostry, matki lub dziecka i czy wszelka litość w tych biedakach zamarła z nędzy i strachu?
Ukończono wreszcie wszystkie przygotowania.
– Czy który z was wie, gdzie się znajduje kaplica Grobu koło parku pałacu d'Ourde? – spytał Chauvelin, zwracając się do przyglądającej się gromadki gapiów.
Ludzie wzruszyli ramionami. Niektórzy z nich słyszeli o pałacu d'Ourde. Znajdował się hen, w głębi lasku Bulońskiego, ale nikt nie wiedział nic o kaplicy. Ludzie nie troszczyli się zbytnio o kaplicę w owych czasach i z obojętnością, tak charakterystyczną u chłopów, nie zajmowali się dalszą okolicą małego, zapadłego miasteczka.
Jeden z żołnierzy, należący do przedniej straży, obrócił się na siodle.
– Zdaje mi się, że znam dobrze drogę, obywatelu – rzekł do Chauvelina – a w każdym razie trafię z pewnością do lasku Bulońskiego.
– Dobrze – odpowiedział Chauvelin, przeglądając swoje notatki. – Gdy dojedziesz do kamienia milowego, który stoi na końcu lasu, skręć na prawo i jedź dalej, póki nie zobaczysz przysiółka Le Crocq, leżącego w dolinie poniżej.
– Znam Le Crocq, obywatelu.
– Dobrze, bardzo dobrze. W tym miejscu podobno gościniec skręca w głąb lasu. Jadąc dalej, napotkasz po lewej stronie kamienną kaplicę, wspartą na kolumnach, a po prawej mury i bramę parku. Czy tak, sir Percy? – dodał, zwracając się znów do karety.
Widocznie odpowiedź była zadowalająca, gdyż wydał słowo komendy i wsiadł do karety.
– Czy znasz pałac d'Ourde, obywatelu St. Just? – spytał nagle, gdy konie ruszyły z miejsca.
Armand zbudził się jakby ze snu.
– Tak jest, obywatelu – odparł – znam go.
– I kaplicę Grobu?
– Tak.
W rzeczy samej znał dobrze ten pałac, również jak i kaplicę w lesie, do której rybacy z Portel i Boulogne przychodzili z pielgrzymką raz do roku, by złożyć swe sieci na cudownych relikwiach. Kaplica była obecnie pusta. Od czasu, gdy właściciele opuścili pałac, nikt o nią nie dbał, rybacy zaprzestali swych pielgrzymek ze strachu przed władzami, które obaliły kult religijny.
Osiemnaście miesięcy temu Armand schronił się w jej murach po drodze do Calais, gdy Percy naraził własne życie, by ratować go od śmierci. Na to wspomnienie ból ścisnął mu serce.
Małgorzata zaś drgnęła na dźwięk tej nazwy. Pałac d'Ourde! Kaplica Grobu! Owe nazwy wymienił Percy w swym liście i tu miał spotkać się z de Batzem. Sir Andrew powiedział jej, że delfina tam nie było. Czemuż zatem Percy prowadził ekspedycję w tę stronę i dał sobie rendez_vous z de Batzem przy kaplicy Grobu? Widocznie wszystkie plany „Szkarłatnego Kwiatu”, ułożone w Conciergerie, zostały obrócone wniwecz przez Chauvelina i H~erona.
„Przy najlżejszym podejrzeniu, że nas zwodzisz i prowadzisz w zasadzkę, lub gdy nasze nadzieje odzyskania Kapeta na końcu podróży nie zostaną urzeczywistnione, życie twojej żony i przyjaciela należeć będzie do nas: zostaną rozstrzelani na twoich oczach…”
Tymi słowami wrogowie nie tylko związali więźniowi ręce, ale jeszcze zmusili go do wydania dziecka lub poświęcenia żony i przyjaciela. Położenie było tak okropne, że Małgorzata nie mogła już doczekać kresu tej męki, chociaż koniec podróży miał przynieść jej śmierć. Trawiła ją wewnętrzna gorączka, ręce miała lodowate. Może Percy stracił wszelką nadzieję? Długo poświęcał się dla swoich ideałów, ale był fatalistą: może poddał się wyrokom przeznaczenia i jedynym jego pragnieniem było obecnie umrzeć, jak sam pisał, pod Bożym niebem, by drzewa zaszumiały mu do wiecznego snu?
Cr~ecy ginęło w oddali, spowite w płaszcz wilgoci i mgły. Przez dłuższy czas Małgorzata widziała szare dachy, błyszczące jak stal w świetle zachodu, i cichą wieżę kościelną z wysmukłą dzwonnicą, przez którą przeglądało szare jednostajne niebo.
A potem nagły zakręt zakrył miasto przed ich oczyma, tylko oddalony cmentarz widniał jeszcze z białymi grobowcami i granitowymi krzyżami, nad którymi ciemne cisy, ciężkie od deszczu i szarpane wichurą, rozsypywały iskrzące się diamenty szronu.
Rozdział XI. Lasek Buloński
Mała gromadka postępowała ciężko po błotnistej drodze. Karety zapadały się po osie w rozmokłej ziemi, trzeszcząc monotonnie kołami.
Gdy dojechano wreszcie do brzegu lasu, szare światło ponurego dnia zamieniło się na zachodzie w czerwoną łunę, poprzerzynaną gdzieniegdzie purpurowymi pręgami. Dawała się już odczuwać bliskość oceanu. Wilgotne powietrze przesycone było słonym zapachem morza, a drzewa pochylone w jedną stronę wskutek wichrów szalejących od zachodu. Droga biegła teraz wzdłuż lasu; po lewej stronie wznosił się zbity czarny wał sosen, a po prawej rozciągały się otwarte pola. Południowo_zachodni wicher rozbijał się gwałtownie o ścianę drzew, uginając wysmukłe szczyty świerków, z których sypało się z szelestem suche igliwie.
Straż była wypoczęta, opuszczając Cr~ecy, ale teraz, po czterogodzinnej jeździe wśród deszczu i nawałnicy, ludzie czuli się znużeni i ciemny, tajemniczy las przejmował ich lękiem.
Z gęstwiny dochodziły dziwne odgłosy: nawoływania nocnych ptaków, posępny głos sowy, śpieszne i płoche kroki dzikich zwierząt na czatach. Sroga zima i brak pożywienia wygnały wilki z legowisk, dokuczał im głód; blade światło gasło na niebie, przeciągłe wycia rozlegały się w pobliżu i ogniste ślepia, odbijające w swych źrenicach zachodnią łunę, błyszczały jak małe świętojańskie robaczki.
Ludzie wzdrygnęli się raczej z zabobonnego strachu niż z zimna. Byliby chętnie popędzali konie, ale koła powozów grzęzły w błocie i co chwila musiano stawać, by oczyszczać osie z jego ciężaru.
Jechano w milczeniu. Nikt nie miał ochoty do rozmowy, a wycie wiatru w konarach świerków głuszyło słowa na ustach. Jeno tupot koni na rozmokłej drodze, dzwonienie uzd i sprzączek, parskanie wierzchowców i skrzypienie kół wtórowały nawałnicy. Niebawem czerwonawe światło na zachodzie zmieniło się w bladopurpurowe, potem w szare, wreszcie zgasło. Ciemności otuliły ziemię jakby wielkim czarnym płaszczem, rozciąganym szerzej i szerzej przez niewidoczne, olbrzymie ręce.
Mżyło ciągle, deszcz przenikał odzienie i czapki, a siodła i cugle stawały się śliskie i wilgotne. Nad zadami końskimi unosił się obłok pary, potęgowany ich ciężkim oddechem. Wiatr ucichł cokolwiek, siła jego osłabła z szarzejącym dniem, ale od czasu do czasu gnał jeszcze przez otwarte pola i rzucał się o mur leśny, porywając poły płaszczy i czapki; potem uciszał się, jęcząc pomiędzy sosnami.