Nagle gromadka zatrzymała się. Usłyszano nawoływania, przekleństwa woźniców. Obywatel Chauvelin wychylił głowę z okna.
– Co się stało? – spytał.
– Wraca straż przednia – odrzekł sierżant, jadący tuż koło drzwi karety.
– Powiedz, by jeden z ludzi przyszedł do mnie z raportem.
– A więc? – rzekł po chwili Chauvelin do nadjeżdżającego żołnierza.
– Dojechaliśmy do rozstajnych dróg – odparł człowiek. – Jedna z nich skręca prosto w las, a przysiółek le Crocq leży w dole po prawej stronie.
– Czy zbadałeś drogę skręcającą w las?
– Tak, obywatelu. O dwie mile stąd natrafiłem na polanę z małą kamienną kapliczką, ukrytą wśród drzew. Naprzeciwko niej wznosi się róg wysokiego muru z dużą żelazną bramą. Szeroka aleja prowadzi w głąb parku.
– Czy byłeś w tej alei?
– Nie, obywatelu. Zdawało nam się, iż lepiej donieść ci wpierw, że nic nam nie grozi.
– Widziałeś kogo?
– Nie, obywatelu.
– Czy pałac leży daleko od bramy?
– O milę albo i więcej, obywatelu. Tuż koło bramy są zabudowania gospodarcze i stajnie zupełnie puste.
– Dobrze; jesteśmy na dobrej drodze, to rzecz jasna. Jedź teraz przodem z twoimi ludźmi, ale nie oddalaj się więcej niż o dwieście metrów od nas. Stój – dodał po namyśle – jedź do tamtego powozu i spytaj więźnia, czy i on sądzi, że dobrze jedziemy.
Jeździec zatoczył koniem i Małgorzata usłyszała tupot oddalających się kopyt.
W kilka minut potem człowiek powrócił.
– Tak, obywatelu, więzień twierdzi, że nie zmyliliśmy drogi, a pałac d'Ourde leży w odległości mili od bramy. Tędy prowadzi najbliższa droga do kaplicy i dworu. Twierdzi, że za pół godziny dojedziemy na miejsce.
Chauvelin nie odpowiedział nic, tylko wysiadł z powozu. Małgorzata przypatrywała mu się uważnie z okna, jak przeciskał się bez najmniejszej obawy wśród niespokojnych, rzucających się koni.
Niebawem oddalająca się jego postać znikła w obłoku pary, wydobywającej się z nozdrzy i zmoczonych grzbietów końskich, ale słyszała jego ostry głos, zwracający się do H~erona:
– Nasza podróż dobiega końca, obywatelu, i jeżeli więzień nie wywiódł nas w pole, mały Kapet wpadnie w nasze ręce za godzinę.
Odpowiedział mu pomruk, podobny nieco do głosów, rozlegających się w gęstwinie leśnej.
– A jeżeli nie, to dwa ciała gnić będą jutro w lesie, rzucone na żer wilkom, a więzień powróci ze mną do Paryża – usłyszała Małgorzata wyraźnie głos H~erona.
Ktoś się roześmiał. Mógł to być jeden z żołnierzy twardszego serca. Małgorzacie ten śmiech wydawał się jakby echem przeszłości.
– Proponuję, obywatelu – mówił dalej Chauvelin – aby więzień napisał teraz do swoich przyjaciół wyraźny rozkaz wydania nam Kapeta bez żadnych trudności ani oporu. Mógłbym pojechać zaraz z kilkoma żołnierzami do pałacu po dziecko. Jeden z ludzi odstąpi mi konia, a sam siądzie na koźle jednego z powozów. W ten sposób zyskamy na czasie, bo jeżeli wszyscy tak wolno posuwać się będziemy, zaskoczy nas noc w lesie, a to nie byłoby zbyt pożądane.
– I mnie na tym zależy, aby nie spędzić jeszcze jednej nocy w niepewności – mruknął H~eron z furią. – Czyń, jak uważasz; tyś ułożył cały plan, twoja w tym głowa, by dojść do pożądanego końca.
– Ile ludzi mogę wziąć ze sobą?
– Nie mogę ci dać więcej niż czterech ludzi; potrzebuję reszty do pilnowania więźniów.
– Czterech wystarczy mi zupełnie, nie licząc przedniej straży. Pozostanie ci do dyspozycji dwunastu ludzi, a właściwie pilnować trzeba tylko kobiety, bo życiem odpowiadasz za tamtych.
Mówiąc te słowa, podniósł głos, aby Małgorzata i Armand dobrze je słyszeli.
– A zatem jadę naprzód – rzekł Chauvelin, widząc, że kolega zgadza się na jego plan. – Sir Percy będzie łaskaw nakreślić potrzebny rozkaz na kartce papieru.
Zapadło milczenie. W gęstwinie leśnej rozległ się donośny, złowróżbny krzyk nocnego ptaka, szukającego żeru. I znów Małgorzata usłyszała głos Chauvelina:
– Dziękuję, to wystarczy w zupełności. Teraz, obywatelu H~eronie, nie obawiaj się żadnych zasadzek lub zdrady – masz w ręku zakładników. A gdybyśmy napotkali zbrojny napad lub opór w pałacu, wyślę natychmiast do ciebie gońca, a wtedy będziesz wiedział, co masz czynić.
Parskanie koni i brzęczenie metalowych uzd zagłuszyło resztę zdania.
Małgorzata uczuła, że Armand zadrżał i ręka jego w ciemnościach szukała jej dłoni.
Wychyliła się z powozu. Ciemność spotęgowała się i obłoki pary z wilgotnych koni zawisły ciężko w dżdżystym powietrzu. Naprzeciwko niej wysmukłe pnie sosen odcinały się ostro od szarego tła nieba, zabarwionego tu i ówdzie purpurowymi smugami. Gdzieniegdzie czerniały w dolinie rzadko rozsiane sylwetki chat przysiółka Le Crocq. W niektórych oknach małe światełka zaczęły migotać jak wielkie żółte oczy. Ale wzrok Małgorzaty nie zatrzymywał się długo na oddalonym krajobrazie, lecz usiłował przebić ciemności, zakrywające jej najbliższe otoczenie. Jeźdźcy skupili się koło jej powozu tak gęsto, jak drzewa w lesie. Konie były niespokojne i odsłaniały chwilami drugą karetę. Przez okamgnienie zobaczyła głowę H~erona w wysokim kapeluszu, wychylającą się z okna. Bandaż, przecinający czoło, wyglądał jak blada szrama.
– Nie bój się, obywatelu Chauvelin – zaśmiał się drapieżnie – wiem, co mam zrobić. Wilki będą miały ucztę dziś w nocy, a gilotyny też nie skrzywdzimy.
Armand objął ramieniem siostrę i wciągnął ją troskliwie w głąb karety.
– Mateczko – rzekł – jeżeli znajdziesz sposób, bym mógł oddać życie za ciebie i Percy'ego, wskaż mi go.
Ale ona odparła z mocą:
– Nie ma sposobu, Armandzie, a jeżeli jest, to tylko w ręku Boga.
Rozdział XII. Obcy w parku
Tymczasem Chauvelin ze swą eskortą odłączył się od towarzyszy. Tupot kopyt końskich na miękkim gruncie stawał się coraz słabszy, a gdy jeźdźcy skręcili w las umilkł zupełnie.
H~eron wydał rozkaz swemu woźnicy, by jechał przodem. Gdy kareta głównego agenta mijała powóz Małgorzaty i Armanda, głowa H~erona w wysokim kapeluszu i brudnym bandażu wychyliła się znowu. Zwrócił się z chichotem do Małgorzaty:
– Zmów wszystkie znane ci modlitwy, obywatelko, aby mój przyjaciel Chauvelin znalazł Kapeta w pałacu, w przeciwnym razie nie zobaczysz jutro wschodzącego słońca. Albo – albo, wiesz o tym.
Próbowała nie patrzeć na niego, gdyż sam widok tej chudej twarzy, grubych warg i wstrętnego bandaża, kryjącego jedno oko, przejmował ją obrzydzeniem. Usiłowała nie słyszeć jego szatańskiego śmiechu.
Siłą rzeczy i on musiał odczuwać wielki niepokój. Co prawda dotąd wszystko szło dobrze, i nie wyglądało na to, by więzień ich zwodził. Ale wraz z ciemnością przyszła rozstrzygająca godzina. Tajemnicza głębia lasu, pełna dzikich odgłosów i nagłych błysków upiornych świateł, niepokoiła nerwy H~erona, który miał uszy przepełnione krzykami niewinnych ofiar swej własnej ambicji i ślepiej nienawiści.
Wydał ludziom ostre rozkazy, by otoczyli zwartym kołem powozy i krzyknął:
– Naprzód!
Małgorzata wytężała oczy i słuchała. Zdawało się jej, że dochodzi ją słaby odgłos kopyt koni Chauvelina i jego straży, zagłębiających się coraz dalej w las.
Kareta H~erona jechała teraz przodem. Zmniejszony orszak posuwał się powolnym krokiem wśród zwiększających się wciąż ciemności i coraz groźniejszych pomruków puszczy.