A Małgorzata słyszała to wszystko ze swej karety, gdzie była uwięziona, jak martwe ciało Percy'ego w ciemnej kaplicy. Dochodził ją hałas i zamieszanie, słowa komendy H~erona i świst ciężkich uderzeń szablą.
Szeregowiec założył jej kajdany na ręce, a dwóch innych trzymało drzwi powozu. Gdy Armanda wniesiono do karety, nie mogła nawet pomóc mu i ułożyć go wygodnie. Słyszała tylko jego słabe jęki. Zatrzaśnięto drzwi powozu.
– Nie pozwólcie już żadnemu więźniowi wyjść z karety; przypłacilibyście to życiem! – krzyknął ostro H~eron.
– Czy klucz obraca się w zamku?
– Tak, obywatelu.
– Wszystko w porządku?
– Tak. Więzień jęczy.
– Niech jęczy.
– Co zrobić z pustym powozem? Konie odprzężone.
– Niech tu zostanie. Obywatel Chauvelin będzie go jutro potrzebował.
– Armandzie – szepnęła Małgorzata – widziałeś Percy'ego?
– Było zanadto ciemno – odparł Armand słabym głosem, ale gdy kładli go na ziemi, jęczał. Mój Boże!…
– Cicho, kochanie – rzekła. – Nie możemy nic więcej uczynić, tylko umrzeć, jak on żył, odważnie i z uśmiechem na ustach.
– Numer 35 jest ranny, obywatelu – odezwał się jeden z żołnierzy.
– Zostaw go tu ze strażą – brzmiała krótka odpowiedź H~erona.
– Ilu z was jedzie ze mną? – spytał ten sam głos.
– Tylko dwóch, obywatelu, skoro cała jedna sekcja pozostaje przy kaplicy.
– Dwóch mi wystarczy, pięciu musi zostać przy Angliku. – Tu drapieżny śmiech H~erona odbił się od kamiennej ściany kaplicy. – A teraz niech jeden z was siada do karety, a drugi niech prowadzi konie przy pysku. Pamiętaj, kapralu Cassard, że ty i twoi ludzie, pozostający tu na straży, odpowiadać będziecie przed całym narodem za Anglika.
Otworzono znów karetę i jeden żołnierz siadł naprzeciwko Małgorzaty i Armanda. H~eron wdrapał się na kozioł i ujął cugle.
Resory zazgrzytały i powóz z wolna ruszył. Koła zapadły się głęboko w miękki kobierzec zeschłych liści.
Małgorzata oparła bezwładne ciało Armanda o swe ramię.
– Czy cierpisz bardzo, drogi? – zapytała miękko.
Nic nie odpowiedział; myślała, że zemdlał. Tak było lepiej, przynajmniej ostatnie ciężkie godziny miną mu w nieświadomości. Powóz poruszał się teraz swobodniej, a żołnierz, prowadzący konie za uzdę, szedł dobrym krokiem.
Małgorzata pragnęła bardzo spojrzeć w tył ku ciemnej kaplicy, której zimne, okrutne mury pochłonęły wszystko, co kochała na świecie.
Ale ręce miała skrępowane kajdanami, które wrzynały się w jej ciało przy najmniejszym ruchu. Nie mogła nawet wychylić się z okna. Las ucichł, wiatr przestał hulać po pustych polach, dzikie zwierzęta i nocne ptaki ułożyły się do snu. A koła powozu toczyły się, skrzypiąc na swych osiach, unosząc je wciąż dalej i dalej od człowieka zamkniętego w kaplicy Grobu.
Rozdział XIV. Wschodzący księżyc
Armand otrząsnął się z omdlenia i teraz brat i siostra siedzieli przytuleni do siebie ramię przy ramieniu. Uczucie, że są tak blisko jedno drugiego, było jedyną osłodą w tej ciężkiej krzyżowej drodze.
Zdawało im się, że jadą bez końca, wieczność całą. Raz tylko zatrzymano się na chwilę na rozkaz H~erona, aby żołnierz, idący przy koniach, wdrapał się na kozioł. Po chwili przeraźliwy krzyk rozdarł powietrze i konie puszczono cwałem; ten krzyk powtórzył się jeszcze kilkakrotnie, coraz słabiej, jakby ginąc w oddali.
Żołnierz, który siedział w karecie naprzeciwko więźniów, zerwał się, jakby obudzony ze snu i wychylił głowę z okna.
– Czy słyszałeś, obywatelu? – spytał H~erona.
Ale odpowiedziało mu tylko przekleństwo i ostry rozkaz, by uważał na więźniów zamiast patrzeć przez okno.
– Czy słyszałaś? – zwrócił się z tym samym zapytaniem do Małgorzaty, cofając się śpiesznie w głąb powozu.
– Tak. Co to mogło być? – szepnęła.
– Niebezpiecznie jechać w tak ciemną noc – mruknął.
Po tej uwadze wzruszył obojętnie ramionami ze stoicyzmem wrodzonym ludziom jego sfery.
– Powinni byśmy już dawno opuścić las – zauważył po chwili. – Droga wydawała mi się przedtem o wiele krótsza.
Nagle coś zazgrzytało w osiach i resorach, powóz nachylił się silnie na jedną stronę i stanął na miejscu. Klnąc przeraźliwie, obywatel agent zeskoczył z kozła.
Otworzył gwałtownie drzwi karety:
– Obywatelu żołnierzu, prędko, śpiesz się! Inaczej jeden z koni padnie.
Żołnierz zerwał się na równe nogi, bo niebezpiecznie było ociągać się, gdy H~eron rozkazywał. Był rozespany i zesztywniały z zimna i dalekiej jazdy; aby przyśpieszyć jego ruchy, uchwycono go za ramię i wyrzucono z powozu.
Zatrzaśnięto drzwi. Prawie równocześnie rozległ się znów przeraźliwy, rozdzierający jęk. Małgorzata wtuliła się w głąb karety, aby nie słyszeć tych ohydnych krzyków i troskliwie przygarnęła do piersi zbolałą głowę Armanda. Teraz wszystkie głosy ucichły i zapadło głębokie milczenie, tak głuche, że sama przyroda zdawała się nadsłuchiwać; tylko cichy oddech Armanda, dochodził do uszu Małgorzaty.
Okno po jej stronie było otwarte, więc zwróciła się ku niemu, by wchłonąć nieco świeżego, ożywczego powietrza. Uczuła jakby zapach morza.
Nie było już ciemno i otwarty krajobraz roztaczał się do samego nieboskłonu. Niewyraźne, blade światło potęgowało się na niebie, a wiatr pędził kłębiące się chmury prosto ku niemu.
Małgorzata spojrzała w górę z uczuciem wdzięczności. O, jakże były pożądane te blade promienie po tylugodzinnych nieprzejrzanych ciemnościach! Spoglądała z zajęciem na ciężkie złotawe chmury, które rozdzielając się i łącząc jak welony niewidocznych, olbrzymich tancerek, odsłoniły w końcu wschodzący złoty księżyc, tajemniczo wynurzający się z bezbrzeżnego horyzontu.
Blade światło rozlało się po szerokim krajobrazie w dyskretne tony żółtoniebieskie. Tu i tam rzadko stojące drzewa z nachylonymi od wiatru koronami zdradzały bliskość morza.
Małgorzata patrzyła na krajobraz, który wschodzący księżyc tak nagle odsłonił, nie zdając sobie sprawy z tego, co widziała. Księżyc wstał po jej prawej stronie – tam był wschód. Powóz kierował się na północ, a Cr~ecy leżało przecież na południe…
W oddali zegar kościelny wydzwonił z wolna późną godzinę…
Nagle wytężyła słuch: czyjeś kroki zbliżały się po miękkim leśnym kobiercu…
Wiatr umilkł, ucichły nocne ptaki. Serce Małgorzaty biło tak gwałtownie, że aż wstrząsało całą jej postacią i mgłą zaszły jej oczy. Ale pomimo stanu odrętwienia usłyszała otwierające się drzwi karety. Owionęło ją czyste morskie powietrze i ktoś złożył na jej ręku gorący pocałunek. Była pewna, że umarła i że Bóg w swym nieskończonym miłosierdziu otworzył przed nią bramy niebios.
– Najdroższy… – jęknęła.
Silne ręce zdjęły jej kajdany z rąk.
– Lepiej tak, czyż nie? – odezwał się jędrny głos. – A teraz zajmijmy się biednym Armandem.
Była z pewnością w niebie, gdyż jakże świat zgotować jej mógł podobną radość?
– Percy! – zawołał Armand słabym głosem.
– Cicho, kochanie – szepnęła Małgorzata – jesteśmy w niebie, ty i ja…
Na to wesoły śmiech rozbudził echa wśród ciszy nocnej:
– W niebie? Ależ kochanie. – W głosie Percy'ego było tyle wesołości i humoru. – Jeżeli Bóg da, będziemy w Le Portel przed świtem.
Wtedy zmuszona była uwierzyć. Wyciągnęła ręce, szukając go, gdyż było ciemno w powozie i wyczuła jego szerokie ramiona nachylone nad Armandem, uwalniające go z kajdan.
– Nie ruszaj swymi dłońmi brudnego ubrania tego łotra – rzekł wesoło. – Wielki Boże! Miałem je na sobie przez całe dwie godziny. Mam wrażenie, że bród przeniknął mnie do kości.