Trzymała wciąż w ramionach pęk narcyzów. Otworzywszy drzwi do maleńkiej garderoby, wpadła do pokoju, rzucając kwiaty bezładnie na stół, pokryty butelkami, lustrami, pudełkami z pudrem, jedwabnymi pończochami i koronkowymi chusteczkami.
Następnie zwróciła się ku obu mężczyznom z filuternym uśmiechem.
– Zamknij drzwi, mój drogi panie – rzekła do de Batza – i usiądź, gdzie chcesz, byleby nie na moim najcenniejszym słoiku z wonnościami lub pudełku pudru.
Podczas gdy de Batz czynił, jak u przykazywano, zwróciła się w stronę Armanda i rzekła pytająco:
– Monsieur?
– St. Just, do usług pani – odparł Armand, kłaniając się nisko wedle mody, panującej na angielskim dworze.
– St. Just? – powtórzyła ze zdziwieniem – z pewnością…
– Krewny obywatela St. Justa, o którym pani zapewne słyszała – objaśnił.
– Mój przyjaciel Armand St. Just – wtrącił się do rozmowy de Batz – jest gościem w Paryżu, gdyż osiadł na razie w Anglii.
– W Anglii? – zawołała – opowiedz mi pan dużo o Anglii. Pragnęłabym bardzo tam pojechać. A może kiedyś nadarzy się sposobność. Proszę usiąść – ciągnęła dalej, oblewając się rumieńcem pod wpływem pełnego zachwytu wejrzenia Armanda.
Sprzątnęła z krzesła cały stos lekkiego jedwabiu i delikatnego batystu, aby zrobić miejsce dla okazałej postaci de Batza, a potem siadłszy na kanapie, skinęła na Armanda, aby zajął miejsce koło niej.
Oparła się o poduszki, i wyciągnąwszy rękę do stojącego tuż koło niej stołu, wzięła znów pęk narcyzów. Rozmawiając z Armandem, trzymała śnieżne kwiaty tak blisko twarzy, że młodzieniec widział tylko jej ciemne oczy, błyszczące spoza pęków kwiecia.
– Proszę opowiedzieć mi coś o Anglii – powtórzyła, sadowiąc się wygodnie wśród poduszek jak zepsute dziecko, czekające na starą ulubioną bajkę. Armanda drażniła obecność de Batza. Miał ochotę opowiedzieć tej miłej osóbce wiele o Anglii, gdyby tylko jego gruby towarzysz raczył się oddalić.
Tymczasem czuł się nad wyraz onieśmielony i nie widział co mówić.
– Bardzo lubię Anglię – zaczął niezręcznie – moja siostra wyszła za Anglika i ja także osiedliłem się tam na stałe.
– Wśród emigrantów? – spytała.
Gdy Armand nie odpowiedział, de Batz podchwycił żywo:
– Nie potrzebujesz się obawiać, mój drogi Armandzie, panna Lange ma wielu przyjaciół wśród emigrantów, wszak prawda, pani?
– Ależ naturalnie – odparła żywo – mam wszędzie przyjaciół. Ich zapatrywania polityczne nie obchodzą mnie wcale. Artyści nie mieszają się do polityki. Nigdy nie będę pytała pana o przekonania, obywatelu St. Just. Nazwisko twoje i stosunki rodzinne przemawiają za tym, że powinieneś być stronnikiem Robespierre'a, widzę cię jednakowoż w towarzystwie de Batza, a mówisz, że mieszkasz w Anglii.
– On nie jest stronnikiem Robespierre'a – zawyrokował znów de Batz – a zdaje mi się, że mogę śmiało wyjawić pani, iż mój przyjaciel ma na tym świecie jeden jedyny ideał, który stawia na ołtarzu swego serca, uwielbiając go jak chrześcijanin swego Boga.
– Jakież to romantyczne! – zawołała, patrząc Armandowi prosto w oczy.
– Powiedz mi, czy twój ideał jest mężczyzną czy kobietą?
Wymowne spojrzenie odpowiedziało za niego.
– Kobietą – rzekł cicho.
Wciągnęła w siebie odurzającą woń narcyzów i po raz drugi oblała się gorącym rumieńcem. Dobroduszny uśmiech de Batza pomógł jej ukryć zmieszanie.
– To było pięknie powiedziane, kochany Armandzie – rzekł wesoło – lecz zapewniam cię, pani, że zanim przyprowadziłem go na dzisiejsze przedstawienie, ideałem jego był mężczyzna.
– Mężczyzna! – zawołała z lekką ironią. – Któż to?
– Nie ma dla niego innego nazwiska, jak imię małego, nikłego kwiatka: „Szkarłatny Kwiat” – odparł de Batz.
– „Szkarłatny Kwiat”! – powtórzyła zdumiona, odrzucając na bok narcyzy i patrząc na Armanda szeroko otwartymi oczyma. – I ty go znasz, monsieur?
Mimo woli Armand odczuł pewien rodzaj rozdrażnienia. Choć obecność uroczej artystki i jej zainteresowanie się jego osobą sprawiały mu niewymowną radość, miał de Batzowi za złe jego niedelikatność i brak dyskrecji. Imię wodza było dla Armanda świętością, a należał on do ludzi, którzy wymawiają nazwisko bóstwa swych marzeń jedynie w obecności osób hołdujących tym samym ideałom.
I znów pomyślał sobie, że gdyby nie obecność de Batza, opowiedziałby pannie Lange wszystko o „Szkarłatnym Kwiecie”, widząc, że znalazł w niej godnego słuchacza i kochające gotowe do pomocy serce; ponieważ jednak uczynić tego nie mógł, więc odparł krótko:
– Tak, proszę pani, znam go.
– Widziałeś go? Rozmawiałeś z nim?
– Tak.
– Ach! Opowiedz mi o nim. Wielu z naszych rodaków ma najwyższe uznanie dla waszego bohatera angielskiego. Wiemy, ma się rozumieć, że jest wrogiem naszego rządu, ale czujemy, że nie jest wrogiem Francji. I my jesteśmy narodem bohaterów, monsieur – dodała z wdzięcznym wyrazem dumy – umiemy więc ocenić poświęcenie i podziwiamy tajemniczość, otaczającą osobę „Szkarłatnego Kwiatu”. Ale wobec tego, że go znasz, powiedz mi, jak wygląda.
Armand uśmiechnął się. Był całkowicie pod urokiem młodej dziewczyny, od której biło tyle zapału, tyle artystycznego temperamentu, że każde wrażenie odczuwała z wyrafinowaną bystrością i zrozumieniem.
– Jak on wygląda? – powtórzyła.
– Tego nie mam prawa powiedzieć ci, pani.
– Nie masz prawa mi powiedzieć! – zawołała. – A jeżeli rozkażę ci, monsieur?
– Będę milczał nawet pod groźbą twojej niełaski.
Spojrzała na niego ze zdumieniem. To rozpieszczone dziecko, uwielbiane przez całe społeczeństwo, nie spodziewało się podobnie otwartej odmowy.
– Co za nudna pedanteria! – mruknęła, wzruszając ramionami z minką rozczarowania – i jakiś ty, monsieur, nieuprzejmy dla damy! Nauczyłeś się widocznie szkaradnych zwyczajów angielskich. Mówiono mi, że w Anglii mężczyźni nie mają najmniejszej galanterii dla płci pięknej. Powiedz sam, monsieur – rzekła, zwracając się do de Batza – czy nie jestem prześladowaną przez los kobietą? Przez całe dwa lata używałam wszystkich środków, aby dowiedzieć się czegoś o tym zajmującym „Szkarłatnym Kwiecie”, teraz spotykam tego pana, który go zna, jak twierdzi, a on odmawia mi wszelkich wyjaśnień.
– Obywatel St. Just nie powie na razie ci nic, pani – odparł de Batz z uśmiechem – moja obecność zamyka mu usta, ale on czeka tylko sposobności, aby zwierzyć się tobie i zapalić w twych pięknych oczach płomień zachwytu nad heroicznymi przygodami tego księcia bohaterów. Pewnego dnia wyłudzisz z mego dyskretnego przyjaciela Armanda cały sekret – ręczę za to.
Panna Lange nie odrzekła nic i skryła twarz w białe narcyzy. Ale Armand spostrzegł wśród kwiatów parę ciemnych oczu, spoglądających na niego z wyrazem niemej prośby.
Nie poruszyła już więcej sprawy „Szkarłatnego Kwiatu”, ani nie pytała o Anglię i po chwili zwróciła rozmowę na sprawy bieżące, na pogodę, ceny wiktuałów i trudności ze służbą od czasu, gdy ją postawiono na równi z chlebodawcami.
Armand spostrzegł niebawem, że palące kwestie dnia, okropność mordów i wir polityki nie przejmowały jej zbytnio. Nie łamała dotąd swej pięknej główki nad zagadnieniami socjalnymi i humanitarnymi, nie miała nawet najmniejszej chęci do rozmyślania nad tym. Będąc artystką do szpiku kości, spędzała młode życie w ciężkiej pracy; starając się dopiąć najwyższej doskonałości w grze, była pogrążona w nauce podczas dnia, a wieczorem usiłowała oddać po mistrzowsku to, czego w dzień się nauczyła.