Sądziła, że nic grozić jej nie mogło, skoro pracowała dla rozrywki publiczności. Temperament artystyczny, oraz otoczenie trzymały ją z dala od polityki. Krwawe sceny na placu Rewolucji przejmowały ją dreszczem w ten sam sposób, co tragedie Racine'a lub Sofoklesa, których uczyła się na pamięć. Miała ten sam rodzaj współczucia dla biednej królowej Marii Antoniny, co dla Marii Stuart, i wylała tyleż łez nad królem Ludwikiem XVI, jak nad Polyeuctem. W ciągu dalszej rozmowy de Batz wspomniał jej o delfinie, ale panna Lange podniosła rękę, jakby chcąc go powstrzymać i rzekła drżącym, wezbranym od łez głosem:
– Nie wspominaj mi o dziecku, baronie de Batz! Cóż mogę uczynić dla niego, ja samotna, ciężko pracująca kobieta? Staram się nie myśleć o nim, gdyż inaczej gotowam znienawidzić własnych rodaków i moja nienawiść odbiłaby się w mojej grze, co byłoby więcej niż szaleństwem – dodała z wielką naiwnością – bo dziecku i tak nie pomogę, a siebie zgubię. Ale czasem zdaje mi się, że umarłabym z radością, wiedząc, iż za tę cenę oddadzą męczeńskie dziecko tym, którzy je kochają. Ale oni nie wezmą mego życia w zamian za jego życie! – dodała, uśmiechając się wśród łez. – Moje życie jest niczym wobec jego życia!
Wkrótce potem pożegnała obu panów. De Batz, uradowany z wieczoru, uśmiechał się z zadowoleniem, a Armand, rozstając się z panną Lange, zatrzymał w swej ręce jak mógł najdłużej dłoń pięknej artystki.
– Wszak odwiedzisz mnie wkrótce, obywatelu St. Just? – spytała.
– Do usług twoich, pani – odrzekł gorąco.
– Jak długo pozostaniesz jeszcze w Paryżu?
– W każdej chwili mogą mnie odwołać.
– W takim razie przyjdź pan jutro. Będę wolna około czwartej po południu, plac du Roule. Nie możesz się pomylić, gdyż każdy wskaże ci dom, w którym mieszka obywatelka Lange.
– Jestem na twoje rozkazy, pani – odparł.
Słowa brzmiały sztywno i ceremonialnie, ale oczy młodzieńca wyrażały niewypowiedzianą wdzięczność i radość.
Rozdział V. Więzienie Temple
Było już około północy, gdy dwaj przyjaciele pożegnali się u drzwi teatru. Nocny chłód owiał ich na progu dusznej sali, obaj otulili się starannie w płaszcze.
Armand więcej niż kiedykolwiek pragnął pozbyć się de Batza. Wywody Gaskończyka irytowały go do najwyższego stopnia i oczekiwał spokojnej chwili, by móc przeżywać w samotności wrażenia ubiegłego wieczora.
Wyrzuty sumienia staczały w jego umyśle zaciętą walkę z urokiem, który rzuciły na niego ciemne oczy dziewczęcia. Przez ostatnie cztery lub pięć godzin Armand postępował wbrew najuroczystszym rozkazom wodza: nawiązał przyjaźń, której stokroć było lepiej nie odmawiać i zawarł znajomość bez upoważnienia „Szkarłatnego Kwiatu”. Ale wszedł na drogę usłaną narcyzami o tak odurzającej woni, że uśpiły niebawem skrupulatne sumienie Armanda.
Nie patrząc w prawo ani w lewo, doszedł do wylotu ulicy Richelieu i skierował się ku swemu mieszkaniu na Montmartre. De Batz, pożegnawszy go, stał chwilę, dopóki nie znikła na zakręcie wysmukła, starannie ubrana postać St. Justa, a potem obrócił się na pięcie i poszedł w przeciwną stronę.
Jego czerwona, ospowata twarz przybrała wyraz ukontentowania i triumfu.
– Tak, mój piękny „Szkarłatny Kwiecie” – syknął przez zęby – chciałeś mieszać się do moich spraw i zdobyć dla siebie i swoich towarzyszy chwałę wydarcia cennej zdobyczy z pazurów tych dzikich bestii. Zobaczymy! Zobaczymy, kto zgrabniejszy: czy francuska łasica, czy angielski lis.
Ominąwszy umyślnie najruchliwszą dzielnicę, zwrócił się ku rzece. Szedł pewnym krokiem, wymachując laską o złotej gałce. Tu ulice były ciche i puste, tylko przez szeroko otwarte drzwi małych szynków dochodził gwar rozmów. Z tych spelunek rozlegały się głośne kłótnie i wrzaski, przerywane prostackimi przekleństwami, które rozbrzmiewały w ciężkim powietrzu, przesyconym dymem i zapachem taniego wina.
De Batz obawiał się, by ten rozpolitykowany motłoch nie wypadł z pięściami na ulicę, jak często bywało. Nie życzył sobie, by go wmieszano w walkę uliczną, która kończyła się zawsze więzieniem i z ulgą minął okolicę Palais Royal, kierując się na lewo, ku pustemu Faubourg du Temple.
Z daleka dochodził przytłumiony odgłos bębnów, ledwo dosłyszalny wśród nocnego wrzenia olbrzymiej stolicy. Rozlegał się on z placu Rewolucji, gdzie kompania gwardii narodowej trzymała straż koło gilotyny. Miarowy głos bębna przypominał wolnemu ludowi Francji, że rewolucja jest zawsze przy pracy i czuwa pilnie dniem i nocą.
Od czasu do czasu ciszę odległych ulic przerywał nagły krzyk przerażenia, szczęk broni, stek przekleństw i wołanie o pomoc. Były to powtarzające się wciąż krótkie tragedie, głoszące o domowych rewizjach, aresztowaniach i rozpaczliwych wysiłkach uwolnienia się, aby żyć choćby jeden dzień dłużej w tych samych warunkach upodlenia i przemocy, aby móc oddychać tym powietrzem, przepojonym krwią i błotem.
De Batz, przyzwyczajony do owych scen grozy, nie zwracał na nie uwagi. Tak często słyszał te złowrogie krzyki, po których następowało śmiertelne milczenie! Dochodziły one z zamożnych domów lub brudnych mieszkań w zaułkach, gdzie padały ofiarą szpiegów ludzkie istoty.
Trzydzieści pięć liwrów za każdą głowę, spadającą do kosza u stóp gilotyny! Trzydzieści pięć sztuk srebra za cenę niewinnej krwi! Każdy jęk, każde wołanie o ratunek znaczyło tyle, co nowa zdobycz i trzydzieści pięć liwrów do rąk Judaszów.
A de Batz szedł niewzruszony tym, co słyszał i widział, wymachując laską z wyrazem triumfu. Na placu de la Victoire natknął się na założony niedawno pod gołym niebem obóz, w którym mężczyźni, kobiety i dzieci pracowali dla zaopatrzenia w broń i ubranie armii republikańskiej, walczącej z całą Europą.
Naród francuski powstał przeciwko tyranii i obozował na placach wielkiej stolicy dniem i nocą, pracując nad zbawczą bronią. A tymczasem dostał się pod jarzmo tyranii o wiele większej i bardziej absolutnej, niż władza despotycznego króla.
Na placu de la Victoire ćwiczono o tej godzinie przy świetle pochodni, przesiąkniętych żywicą, młodych chłopców na żołnierzy. Na pół nadzy, pod ostrym powiewem północnego wiatru, głodni i zsiniali od zimna, dzwonili zębami ze strachu i wyczerpania. Kobiety szyły koszule dla wielkiej improwizowanej armii, wytężając oczy nad ściegami przy migotliwym świetle pochodni, niszcząc płuca i gardło, podrażnione dymem.
Nawet dzieci naprawiały łachmany słabymi, niezgrabnymi paluszkami; wszyscy ci niewolnicy pracowali w nocy, zmęczeni, głodni i zziębnięci, jak tego żądała ojczyzna, wołając: – Ludu francuski! Do broni przeciw tyranii!
A z owej rzeszy ludu nie wyrywała się najmniejsza skarga, czasami tylko cichy szept bólu lub westchnienie natychmiast zdławione. Głuche milczenie panowało w tym zaludnionym obozie, przerywane niekiedy trzaskiem palącej się pochodni lub łopotem płótna w zimnym wietrze. Pracowali bez najmniejszej nadziei zapłaty. Marna strawa, wydarta robotnikom lub drobnym dzierżawcom uciemiężonym tak samo jak oni, była jedynym wynagrodzeniem za trudy. Ani grosza – tylko strach przed grożącą wciąż karą…
Wyraz zadowolenia spotęgował się na twarzy de Batza na widok tego obozu. Niech pracują, niech szemrzą, niech giną z głodu! Im boleśniej cierpią, im cięższy obcas ich miażdży, tym prędzej cesarskie pieniądze dokonają swego dzieła, tym prędzej ci biedacy upomną się o monarchię, a on, de Batz, doczeka się bogatej nagrody.
Tyrania, brutalność, mordy były mu na rękę. Rozkoszował się codziennymi ofiarami jak najzajadlejszy jakobin. Byłby chętnie własnymi rękoma dopomagał gilotynie, by jak najprędzej dopiąć celu. Cel uświęca środki! – brzmiało jego motto. Co mu to szkodziło, że przyszły król francuski miał dojść do tronu po stopniach wzniesionych z ciał pomordowanych i ociekających męczeńską krwią!