Ziemia pod stopami de Batza była twarda i biała od przymrozku. Nad nim blady zimowy księżyc spoglądał obojętnie na olbrzymie miasto, tonące w oceanie niedoli.
Śniegu było niewiele tego roku, ale zimno było dotkliwe. Na cmentarzu Des Saints Innocents, koło którego przechodził, cienka powłoka mrozu pokryła nagrobki obrosłe trawą i gładkie płyty kamienne.
Tu i ówdzie złamany krzyż o porąbanych siekierą ramionach był niemym świadectwem bezmyślnych gwałtów i barbarzyńskiej chęci niszczenia. Ale w tym przybytku śmierci panowało uroczyste milczenie; tylko mroźny zimowy wiatr szarpał gałęziami cisów, które z bolesnym jękiem sypały wkoło małe, drobne kryształy lodu, jakby zastygłe łzy śmierci. A wzdłuż cichego cmentarza, na ulicach i placach stróże nocni czuwali pilnie z latarnią w ręku i co pięć minut rozlegały się wśród nocy monotonne ich głosy: Śpijcie, obywatele! Wszędzie cicho i spokojnie!
De Batz skręcił w ulicę St. Martin i znalazł się niebawem pod potężnymi murami więzienia Temple, owego groźnego stróża tylu niezgłębionych tajemnic i niedoli. Tu tak samo, jak na placu Rewolucji, nieustanny odgłos przytłumionych bębnów świadczył o czujności gwardii narodowej. Poza tym żaden szmer nie rozlegał się wkoło groźnych ścian. Jęki i łzy tłumiły masywne mury, nie zdradzające swych tajemnic.
Migotliwe światełka tliły się w kilku maleńkich okienkach olbrzymiego labiryntu. De Batz przeszedł ulicę du Temple i stanął pod żelazną bramą, prowadzącą na więzienne podwórze. Na pytanie straży podał hasło, oznajmiając, że pragnie widzieć się z obywatelem H~eronem.
Żołnierz wskazał mu ciężki dzwonek umieszczony przy bramie i de Batz pociągnął go z całej siły. Przeciągły dźwięk spiżowego dzwonka odbił się kilkakrotnym echem o kamienne mury. Po chwili małe okienko w bramie otworzyło się ostrożnie i ostry głos spytał znów o hasło nocnego intruza.
De Batz odpowiedział tonem rozkazującym, że przyszedł do H~erona z ważnym interesem, nie cierpiącym zwłoki. Równocześnie pokazał sztukę srebra, która przytknięta do samego okienka przyśpieszyła znacznie otwarcie bramy.
Masywne wrota otworzyły się z wolna, zgrzytając na ciężkich zawiasach, i zatrzasnęły się za gościem natychmiast.
Loża dozorcy znajdowała się na lewo od bramy. Spytano po raz trzeci o hasło, ale widocznie twarz przybysza była znajoma, gdyż nie stawiano żadnych trudności w dalszej drodze. Człowiek w podartym płaszczu i dziurawych butach otrzymał rozkaz zaprowadzenia de Batza do mieszkania obywatela H~erona. Przewodnik szedł powoli, zgięty wpół powłócząc nogami. Pęk kluczy dzwonił w jego brudnych rękach, a że korytarze były bardzo źle oświetlone, miał do pomocy latarnię.
Wkrótce skręcili w centralny korytarz, oświetlony z góry oknem w suficie. Srebrne światło księżyca rzucało po ścianach fantastyczne cienie dwóch idących mężczyzn.
Po lewej stronie grupy żołnierzy trzymały straż przy całym szeregu ciężkich dębowych drzwi o żelaznych ryglach i grubo zakratowanych oknach. Otuleni w płaszcze, patrzyli spode łba podejrzliwym wzrokiem na przechodzącego nocnego gościa. Tu pełno było tajemniczych szelestów i głosów. Szepty modlitw, jęki, zdławione skargi wydobywały się jakby ze ścian i unosiły się w zimnym powietrzu korytarza.
Od czasu do czasu w jednym z okien ukazywała się biała ręka. Chwytała żelazne ramy, próbując wyrwać je z zawiasów, a ponad ręką stawało zamglone widmo obłąkanej twarzy mężczyzny lub kobiety, usiłującej rzucić wejrzenie pożegnalne na świat, na niebo przed ostatnią podróżą na miejsce stracenia. A wtedy jeden z żołnierzy z głośnym przekleństwem zrywał się na równe nogi i kłuł bagnetem delikatne palce. Ręka odrywała się od żelaznych krat, a sina twarz zapadała w ciemności z rozdzierającym jękiem.
Krótkie, niecierpliwe westchnienie wydarło się z ust de Batza. Przeszedłszy za swym przewodnikiem obszerne podwórze, ujrzał dużą środkową wieżę o małych oświetlonych oknach, w której potomek zdobywców świata o najpiękniejszym w Europie nazwisku i najstarszej koronie spędził ostatnie dni życia w najgłębszym smutku i poniżeniu. Przypomniał sobie noc wyznaczoną na ucieczkę króla i jego rodziny z więzienia. Straż przekupiono i wszystko zdawało się sprzyjać spiskowcom, ale nie liczono się z najgłówniejszym czynnikiem – z nieprzebłaganym przeznaczeniem.
I nie powiodło się – i znów próbował – i znów wysiłki jego spełzły na niczym. A teraz, gdy kroki jego rozlegały się w pustym korytarzu, po którym nieszczęsny król i królowa przebyli drogę na krwawą Kalwarię, krzepił się myślą, że choć jemu się nie powiodło, to przynajmniej nikt inny go nie wyprzedził.
Czy ten intrygancki awanturnik angielski, który nazywał się „Szkarłatnym Kwiatem”, planował kiedykolwiek ucieczkę króla lub królowej? Tego nie wiedział. Ale poprzysiągł sobie, że pod żadnym warunkiem nie da wydrzeć sobie złotej nagrody, ofiarowanej przez Austrię za wolność małego delfina, i że żadna siła na świecie go nie pokona.
– Raczej niech dziecko zginie – snuła wyobraźnia chorego mózgu – a ten przeklęty Anglik niech zajmuje się własnymi sprawami i swych konfederatów! – syknął przez zęby.
Doszli do krętych, wąskich kamiennych schodów, wiodących do innego korytarza. Przewodniki zatrzymał się wreszcie przed niskimi żelaznymi drzwiami o masywnym kamiennym obramowaniu. De Batz pożegnał go i pociągnął za dzwonek.
Na przeraźliwy odgłos dzwonka stanęła w progu wysoka postać w brązowym płaszczu z latarnią w ręku, która rzuciła snop światła na jowialną twarz de Batza.
– To ja, towarzyszu H~eronie – rzekł, wstrzymując jego okrzyk zdziwienia, aby nie rozbrzmiał po długich korytarzach tego labiryntu, szerząc nowinę, że obywatel H~eron rozmawia z baronem de Batzem.
– Proszę – rzekł H~eron krótko.
Zaryglował ciężkie drzwi za swym gościem, a de Batz, który widocznie znał już drogę, przeszedł z wąskiego korytarza wprost do pokoju. H~eron, postawiwszy latarnię na ziemi, pośpieszył za nim.
Rozdział VI. Agent komitetu
Była to wąska, duszna izba o jednym okratowanym oknie, wychodzącym na podwórze. Kopcąca lampa zwieszała się na łańcuchu z brudnego sufitu, a w rogu mały żelazny piecyk wydzielał raczej nieprzyjemny swąd niż ciepło.
Nie było prawie wcale mebli: dwa lub trzy krzesła, stół zawalony papierami i otwarta szafa, przedstawiająca widok dziwnej zbieraniny przeróżnych przedmiotów – zwitki papierów, rondel, kawałek zimnej kiełbasy i dwa pistolety. Kłęby dymu unosiły się w powietrzu wraz z zapachem kopcącej lampy i wilgoci. H~eron wskazał gościowi krzesło, sam usiadł i wsparł się łokciami o stół. Wziął do ręki krótką fajkę odłożoną widocznie na odgłos dzwonka, pociągnął kilkakrotnie i rzekł krótko:
– O cóż chodzi?
Tymczasem de Batz zrzucił płaszcz i kapelusz, położył je na plecionym krześle i zajął miejsce koło ognia. Założył nogę na nogę i zaczął się gładzić po łysej czaszce, nie śpiesząc się widocznie z odpowiedzią. Zachowanie jego zdawało się działać na nerwy H~eronowi.
– O cóż chodzi? – powtórzył, uderzając pięścią w stół, aby zwrócić uwagę przybysza – odezwij się wreszcie! Czemu przychodzisz o tak późnej porze? Czy po to, aby mnie i siebie skompromitować?
– Powoli, powoli, przyjacielu – odpowiedział de Batz filozoficznie – nie trać czasu na próżne słowa. Czy przychodziłem kiedy do ciebie bez potrzeby? Czy miałeś kiedy powód do uskarżania się na mnie?