Po wydaniu tego prawa, skazującego tysiące ludzi na łaskę i niełaskę kilku okrutników, zamknięte zostało posiedzenie Konwencji, która udała się na ulicę Richelieu.
Milczenie pełne uszanowania zapanowało na sali, gdy ojcowie ludu, których imiona wzbudzały postrach i grozę, przeciskali się przez wąskie przejścia i zajmowali miejsca w lożach teatru.
Wkrótce ukazała się postać obywatela Robespierre'a w towarzystwie nieodstępnego przyjaciela St. Justa i siostry Charlotty. Danton, podobny do wielkiego płowego lwa, posuwał się ku lożom, podczas gdy Santerre, piękny rzeźnik i ulubieniec ludu, rozsiadał się w fotelu, ubrany w wytworny mundur gwardii, wśród głośnych oklasków zgromadzenia.
Publiczność w górnych galeriach i na parkiecie szeptała z ożywieniem; postrach siejące nazwiska przelatywały z ust do ust wśród dusznego powietrza sali. Kobiety wykręcały szyje na wszystkie strony, aby ujrzeć głowy, które może nazajutrz stoczyć się miały do strasznego kosza u stóp gilotyny.
W jednej z małych lóż, najbardziej zbliżonych do sceny, dwóch mężczyzn zajęło już dawno miejsca, zanim teatr się zapełnił. Wnętrze loży było pogrążone w cieniu i wąski otwór, pozwalający obserwować zaledwie jedną część sceny, maskował raczej, niż odsłaniał siedzące w niej osoby.
Młodszy z tych dwóch mężczyzn wydawał się obcy w Paryżu, gdyż ile razy zjawiał się jakiś dygnitarz lub znany członek rządu, zwracał się do towarzysza o wyjaśnienia co do tych osobistości.
– Powiedz mi, de Batz – rzekł, wskazując grupę mężczyzn, wchodzących właśnie na salę – kim jest ten obywatel w zielonym ubraniu, trzymający rękę przy twarzy?
– Gdzie? O którym mówisz?
– Tam, patrzy właśnie w tę stronę i trzyma w ręku program; ma taką wystającą brodę i wypukłe czoło, a twarz i oczy jak szakal. Widzisz?
Jego towarzysz wychylił się z loży i małymi, ruchliwymi oczkami zaczął przebiegać po szczelnie zapełnionej sali.
– Już widzę! – zawołał, gdy poznał twarz wskazaną mu przez przyjaciela – to obywatel Fouquier Tinville.
– Prokurator?
– On sam, a obok niego stoi H~eron.
– H~eron? – zapytał młodzieniec.
– Tak. On jest głównym agentem w „komitecie bezpieczeństwa publicznego”.
– Co to znaczy?
Obaj cofnęli się w głąb loży i ciemne ich postacie znikły w mroku. Od czasu, gdy nazwisko prokuratora zostało między nimi wymienione, instynktownie głosy ich zniżyły się do szeptu.
Starszy mężczyzna, barczysty ospowaty człowiek, o małych przenikliwych oczach, wzruszył ramionami na pytanie przyjaciela, a potem rzekł z pogardliwą obojętnością:
– To znaczy, mój drogi St. Just, że ci dwaj ludzie, których tam widzisz na dole spokojnie czytających program dzisiejszego wieczora i zamierzających zabawić się w towarzystwie ś.p. Moliera, są dwoma psami myśliwskimi, równie wszechwładnymi jak chytrymi.
– Tak, tak – odrzekł St. Just i mimo woli dreszcz przeszył go na wylot – Fouquier Tinville, wiem, znam jego chytrość i znaczenie, ale tamten?
– Tamten? – powtórzył de Batz – H~eron? Pozwól mi powiedzieć ci, przyjacielu, że potęga i chciwość prokuratora bledną wobec władzy H~erona.
– Jakim sposobem? Nie rozumiem.
– Bawiłeś tak długo w Anglii, ty szczęśliwy człowieku, że choć wieści o naszej tragedii niewątpliwie doszły do ciebie, nie znasz bliżej aktorów, grających główne role na krwawej arenie wzniesionej przez nienawiść. Przychodzą i odchodzą ci aktorzy, mój drogi St. Just, wstępują na widownię i znikają. Marat jest już człowiekiem przeszłości, Robespierre – przyszłości. Dzisiaj mamy jeszcze wciąż Dantona, Fouquier Tinville'a, P~ere Duch~esne'a i twego własnego kuzyna St. Justa, ale H~eron i jemu podobni będą zawsze z nami.
– Szpiedzy?
– Ma się rozumieć – potwierdził drugi – i jacy szpiedzy!
– Czy byłeś dzisiaj na posiedzeniu Konwencji?
– Nie.
– Ale ja byłem. Słyszałem nowy dekret, który stał się od dziś prawem. Mówię ci, przyjacielu, że nie próżnowaliśmy w tych dniach. Robespierre obudził się rano z pewnym pomysłem, po południu ten pomysł stał się prawem, przeszedłszy przez radę służalczej garstki ludzi, nie mających odwagi oprzeć się jego woli ze strachu, by im nie zarzucono umiarkowania lub litości, najcięższych zbrodni, które można popełnić w tych czasach.
– Ale Danton?
– Ach, Danton!… On chciałby powstrzymać pożogę przez niego roznieconą, okiełznać dzikie zwierzęta, którym sam zaostrzył kły. Powiedziałem ci, że Danton jest jeszcze człowiekiem doby obecnej. Jutro zarzucą mu umiarkowanie. Danton zbyt umiarkowany? Mój Boże! Danton, który uważał, że gilotyna pracowała zbyt wolno i uzbroił trzydziestu żołnierzy w miecze, aby ściąć trzydzieści głów równocześnie! Danton, mój drogi, zginie jutro jako zdrajca republiki pod zarzutem zbytniej słabości względem nieprzyjaciół; a tacy nędznicy jak H~eron, będą napawali się krwią Dantona i jego wspólników.
Umilkł na chwilę, bo nie śmiał podnosić głosu, a szepty ich zagłuszał zgiełk, panujący na sali.
Kurtyna, która miała się podnieść o ósmej, wciąż jeszcze była spuszczona, choć już dochodziło pół do dziewiątej, a publiczność zaczynała się niecierpliwić. Dały się słyszeć głośne tupania, a z galerii odezwały się gwizdy niezadowolenia.
– Jeżeli H~eron straci cierpliwość – rzekł de Batz, gdy hałas ustał na chwilę – dyrektor teatru i reżyser, będą mieli jutro niemiłą przeprawę.
– Wciąż tylko H~eron! – rzekł St. Just z pogardliwym uśmiechem.
– Tak, przyjacielu – odparł jego towarzysz spokojnie – zawsze H~eron, a dziś po popołudniu stał się jeszcze potężniejszy.
– Wskutek nowego dekretu?
– Tak. Agenci komitetu bezpieczeństwa publicznego z H~eronem na czele otrzymali prawo rewizji w domach prywatnych i ścigania nieprzyjaciół szczęścia ogólnego. Jak to jasno brzmi, nieprawdaż? Każdy może się stać wrogiem szczęścia ogólnego, bądź to wydając za dużo pieniędzy, bądź też za mało, śmiejąc się dzisiaj lub płacząc jutro, nosząc żałobę po śmierci krewnego lub ciesząc się z powodu egzekucji drugiego. Może być zgubnym przykładem dla społeczeństwa przez wytworność lub zaniedbanie, chodząc pieszo dzisiaj, a jeżdżąc powozem za tydzień. Agenci komitetu bezpieczeństwa publicznego sami rozstrzygać będą, na czym polega ten wrogi stosunek do szczęścia ogólnego. Wszystkie więzienia mają otwierać podwoje dla tych, których oni wyznaczą; mają prawo sądzić więźniów prywatnie bez świadków i posyłać ich przed trybunał bez dalszych upoważnień. Ich zadanie jest jasne – dostarczać zwierzyny dla gilotyny, zajęcia dla prokuratora, ofiar dla trybunałów i ohydnych scen mordów na placu Rewolucji dla zabawy ludu. Za tę robotę dostają po 35 liwrów za każdą głowę. Jeżeli H~eron i jego pomocnicy wezmą się energicznie do pracy, to cieszyć się będą ładnym dochodem, od czterech do pięciu tysięcy liwrów tygodniowo. Idziemy coraz dalej, przyjacielu St. Just, nie ma co mówić.
Nie podnosił głosu, opowiadając o tych nieludzkich spiskach przeciw wolności i godności całego narodu. Zdawało się, że nie odczuwa najmniejszego oburzenia; raczej przebijał w jego mowie pewien odcień triumfu i humoru. A teraz śmiał się wesoło, jak pobłażliwy nauczyciel, patrzący na wrodzone popędy okrucieństwa zepsutego chłopca.
– Dlatego też musimy wyratować z tego piekła rozpętanego na ziemi – zawołał gorąco St. Just – tonących w tej powodzi krwi.
Policzki jego pałały, oczy błyszczały szlachetnym ogniem. Wyglądał bardzo młodo: Armand St. Just, brat lady Blakeney, przypominał siostrę, ale rysy jego, choć męskie, nie odznaczały się energią, cechującą uroczą twarz Małgorzaty. Czoło zdradzało raczej marzyciela niż myśliciela, niebieskoszare oczy – idealistę, a nie człowieka czynu.
Niewątpliwie bystre oczy de Batza spostrzegły to, gdy spoglądał na młodego przyjaciela z tą dobroduszną pobłażliwością, która wydawała się u niego tak naturalna.
– Musimy myśleć o przyszłości, kochany St. Just, a nie o teraźniejszości – ciągnął dalej po krótkiej przerwie, mówiąc wolno i przekonywująco, jak ojciec do porywczego dziecka. – Co znaczy parę ludzkich istot wobec wielkich zasad, którym hołdujemy?