– Jeżeli tak jest, to powinieneś nie tylko nie przeszkadzać, ale pomagać mu w tym przedsięwzięciu.
– Nie zrobię ani jednego, ani drugiego – odparł de Batz z flegmą. – Jestem Francuzem.
– Co to ma do rzeczy?
– Bardzo dużo. Dziwię się, że jako Francuz nie rozumiesz mojego punktu widzenia. Ludwik XVII jest królem francuskim, mój drogi, i musi zawdzięczać życie i wolność jedynie Francuzom i nikomu innemu.
– To szaleństwo – odparł Armand. – Czy wolisz, aby dziecko zginęło dla twoich własnych samolubnych planów?
– Możesz to nazwać samolubstwem, jeżeli chcesz. Każdy patriotyzm jest poniekąd samolubstwem. Co to obchodzi cały świat, czy jesteśmy republiką, monarchią czy też beznadziejną anarchią? Pracujemy dla nas samych i nie potrzebujemy, by obcy wtrącali się do naszych spraw.
– A jednak korzystasz z obcych pieniędzy?
– To co innego. Nie mogę zdobyć pieniędzy we Francji, więc czerpię je, skąd się uda. Ja przeprowadzę ucieczkę Ludwika XVII i nam, monarchistom francuskim, przypadnie honor i sława uratowania naszego króla.
Rozmowa urwała się po raz trzeci. St. Just ze zdumieniem przysłuchiwał się temu dzikiemu samolubstwu i próżności. De Batz rozparł się wygodnie na krześle, spoglądając na młodzieńca z wyrazem pełnego zadowolenia z siebie samego. Można było teraz łatwo zrozumieć, dlaczego cieszył się takimi niezwykłymi względami pomimo rozmaitych spisków: dbał o jedno tylko prawdziwie – o własną skórę.
Nie walczył w kraju ani nie narażał się na niebezpieczeństwa po miastach na wzór innych mniej szczęśliwych monarchistów. Postarał się o spokojniejsze zajęcie: przeszedł granicę, i zaofiarowawszy swe usługi Austrii, zdobył pieniądze cesarskie na korzyść własnej kieszeni.
Człowiek z mniejszą nawet znajomością świata niż Armand byłby łatwo odgadł, że de Batz pragnął sam jeden przeprowadzić ucieczkę biednego delfina i że pobudki swoje czerpał nie tyle z patriotyzmu, ile z chciwości. Najwidoczniej czekała go hojna nagroda w Wiedniu, jeżeli Ludwik XVII stanie szczęśliwie na ziemi austriackiej; nagroda ta przepadłaby niezawodnie, gdyby intrygancki Anglik wmieszał się w tę sprawę. Mało zastanawiał się nad tym, czy w ten sposób nie narażał życia dziecka królewskiego. Miał otrzymać zapłatę, a ona więcej mu leżała na sercu niż „najcenniejsze życie w Europie”.
Rozdział III. Fatum
St. Just żałował gorzko, iż nie pozostał w swym brudnym podmiejskim mieszkaniu. Pojął niestety za późno doniosłość otrzymanego ostrzeżenia przed nawiązywaniem znajomości we Francji.
Ludzie zmieniają się zawsze z biegiem czasu, ale jakżeż zmienili się obecnie! Osobiste bezpieczeństwo stało się fikcją i trzeba było walczyć o nie nawet z narażeniem godności osobistej.
Egoizm, ten niezawodny środek do wywyższenia się, panował wszechwładnie. De Batz, zaopatrzony w obce pieniądze, zapewnił sobie bezpieczeństwo, rozdając złoto na prawo i lewo i zaspokajając w ten sposób ambicję prokuratora i zachłanność niezliczonych szpiegów. Reszty używał do podżegania demagogów jednych przeciw drugim, przez co zgromadzenie narodowe stawało się widownią zaciętych walk.
Bo i cóż zależało na tym, że tysiące ofiar marnie ginęły? Wszak służyły one do nasycenia molocha rewolucji oraz jego własnym planom. Tylko „najcenniejsze życie w Europie” należało ratować, jeżeli nagroda za nie miała napełnić kieszenie de Batza i urzeczywistnić jego marzenia w przyszłości.
Zmieniła się dusza całego narodu. St. Just odczuwał równą odrazę do tego samolubnego monarchisty, jak i do okrutników, zabijających na prawo i lewo dla własnej satysfakcji. Rozmyślał nad sposobem wymknięcia się z teatru w nadziei znalezienia w swym mieszkaniu wskazówki od wodza, która by mu przypomniała o tym, że żyją jeszcze ludzie o wznioślejszych ideałach.
Kurtyna zapadła po pierwszym akcie, ale jak tego wymagały sztuki Moliera, usłyszano prawie równocześnie sygnał, zapowiadający rozpoczęcie się drugiego aktu. St. Just wstał, chcąc pożegnać towarzysza, ale w tej samej chwili kurtyna podniosła się, odsłaniając Alcesta w ożywionej rozmowie z Celimeną.
Krótkie jest wstępne przemówienie Alcesta. Armand, odwrócony plecami do sceny, żegnał przez ten czas de Batza, ufając, że kilka uprzejmych słów będzie dostatecznym wytłumaczeniem, dlaczego opuszcza teatr w chwili, gdy przedstawienie znów się rozpoczyna.
Ale Gaskończyk nie uważał rozmowy za zakończoną. Miał nadzieję, że jego argumenty, wypowiedziane z tak wielką pewnością siebie, uczyniły w umyśle młodzieńca pewne wrażenie. Chciał jednakowoż wrażenie to utwierdzić i podczas gdy Armand suszył sobie głowę nad znalezieniem odpowiedniej wymówki dla opuszczenia sali de Batz czynił to samo, aby go zatrzymać.
A wtedy weszło w drogę przeznaczenie. Gdyby St. Just, wstawszy o dwie minuty wcześniej, znalazł był rychlej wymówkę, jakaż niezgłębiona krzywda i straszna hańba byłyby ominęły nie tylko jego, ale i tych, których kochał. Te dwie minuty rozstrzygnęły o jego przyszłym losie. Wyciągał właśnie rękę na pożegnanie, gdy Celimena zabrała głos, aby odpowiedzieć swemu kłótliwemu partnerowi. Armand obrócił się żywo ku scenie i wyciągnięta ręka opadła mu.
Usłyszał bowiem głos pełen wdzięku, głos miękki i ciepły, który utworzył pierwsze ogniwo łańcucha, mającego skuć go na zawsze. Czy rzeczywiście istnieje miłość od pierwszego wejrzenia? Poeci i powieściopisarze zapewniają nas, że tak, a idealiści twierdzą, że to jedyna miłość warta tego miana.
Nie wiem, czy owa teoria dotyczy w tej chwili Armanda, ale głos panny Lange z pewnością oczarował go i sprawił, że zapomniał o nieufności względem towarzysza. Mechanicznie usiadł na nowo i oparłszy łokcie o poręcz loży, zaczął słuchać. Słowa, które Molier wkłada w usta Celimeny, są dość cierpkie; pomimo tego ile razy panna Lange zabierała głos, Armand nie spuszczał z niej wzroku. Cóż w tym dziwnego, że młodzieńca ujęła piękność kobiety na scenie? Zwykła rzecz, z której rzadko wypływają tragiczne lub smutne okoliczności.
Armand, namiętnie kochający muzykę, byłby pozostał pod wrażeniem melodyjnego głosu panny Lange aż do chwili spuszczenia kurtyny i rzecz byłaby się na tym skończyła. Ale de Batz zauważył w tej chwili wrażenie, jakie piękna artystka wywarła na młodym entuzjaście. Był to człowiek, umiejący wykorzystać każdą dobrą sposobność dla swoich celów. Nie chciał stracić z oczu Armanda, a tu fatum dawało mu możność otrzymania tego, czego pragnął.
Przeczekał spokojnie cały akt, a gdy po spuszczeniu kurtyny Armand z westchnieniem oparł się znów na poręczy krzesła, de Batz odezwał się z udaną obojętnością:
– Panna Lange jest obiecującą młodą aktorką. Czyż nie uważasz, mój drogi?
– Ma przecudny głos, nadzwyczaj miły dla ucha; nie pamiętam niczego podobnego.
– Jest też bardzo piękna – ciągnął de Batz z uśmiechem. – W ciągu drugiego aktu zauważyłem, że otwierałeś nie tylko uszy, ale i oczy.
W rzeczy samej cała postać panny Lange harmonizowała z jej głosem. Nie była wysoka, ale bardzo zgrabna; twarz miała drobną, owalną, prawie dziecięcą, co stanowiło dziwny kontrast z szerokimi ramionami jej kostiumu z czasów Moliera.
Młodzieniec nie zdawał sobie sprawy z tego, czy była piękna. W porównaniu z pierwszorzędnymi pięknościami nie była nią z pewnością, bo usta miała duże, a nos wcale nie klasyczny. Ale ciemne oczy o powłóczystym spojrzeniu rzucały niezwykły blask spod długich rzęs, a pełne usta odsłaniały w uśmiechu zęby lśniącej białości. Jednym słowem była urocza, choć nie można jej było nazwać skończoną pięknością.