Bob Shaw
Element ryzyka
Nie można powiedzieć, żeby wezwanie przyszło w porę.
Tego właśnie dnia Cytheron obrócił świat w szkło. Nie obiektywnie co prawda — choć kiedyś z pewnością osiągnie stadium, w którym takie rzeczy będą możliwe — lecz subiektywnie — zmieniając swój sposób widzenia tak, aby wykorzystać tylko neutrina bez żadnych innych form promieniowania. Próbował już tego bezskutecznie kilka wieków temu i wspomnienie ówczesnej porażki spotęgowało jego obecny zachwyt. Uświadomiło mu proces własnego dojrzewania.
Jego ciało było teraz przejrzyste, wyczuwane jedynie jako wzajemne oddziaływanie na siebie elementów własnych i mezonów promieniowania kosmicznego. Widział siebie jako smugę zorganizowanego światła, poruszającego się po powierzchni krystalicznej kuli, wewnątrz której warstwy geologiczne wiły się jak pasma świetlistych mgieł.
Nad nim niebo było niezwykłe. Mógł zaglądać w serca gigantycznych czerwonych słońc, nie dostrzegając przy tym żadnych innych gwiazd. Był w podniosłym nastroju — wdychał rzeczywistość i wydychał ją w różnych postaciach jako skroploną muzykę i poezję.
Dzień, rok, dziesięciolecie — wszystko to mogłoby być jak jedno w tym nowym systemie zmysłowym. Ale zdaje się, że upłynęły zaledwie sekundy od nadejścia wezwania, wypisanego na świetle dziennym, dostrojonego do specyfiki jego własnych mózgowych rytmów, tak by żadna inna istota nie odczuła go jako coś więcej niż przesłonięcie słońca przez ulotną chmurkę. Cytheron nastawił wzrok tak, by zwyczajnie już teraz odbierać całe swoje otoczenie.
Znajdował się na opadającej w dół równinie, gdzie z szarego nieba spadały niby śnieg suche płatki ametystu — nie po to jednak, by leżeć w uśpieniu na ziemi, lecz by żeglować i łączyć się w nurtach niewidzialnych magnetycznych rzek.
Za równiną ciągnęło się pasmo górskie z mlecznobiałej skały, tu i tam poprzecinane żyłami fluoryzującego lodowca.
Cytheron miał już teraz poczucie kierunku. Sięgnął swoim umysłem i dokonał skordu. Momentalnie znalazł się na innej równinie, daleko w drugim końcu świata, w pobliżu grupy ośmiu tanów, przedstawicieli starszyzny swego gatunku. Tu nie było śniegu; tu w regularnych odstępach ciepły ametystowy deszcz zaciągał zasłony, które łamiąc się tworzyły nad poszczególnymi ekranami zebranej w grupie starszyzny przezroczyste łuki. Dokoła wśród koronkowej trawy pasło się stado miejscowych sześcionożnych zwierząt. By ich jednak nie płoszyć ani nie przeszkadzać im, tanowie pozwolili światłu przechodzić przez swoje ciała na wskroś. Cytheron natychmiast zmienił się na ich modłę.
— Odpowiadam na wasze wezwanie — pomyślał. — Dlaczego mnie wołaliście?
— Musisz wiedzieć. — Ośmiu tanów myślało jak gdyby jednym umysłem, unisono, co zawsze napawało Cytherona zgrozą. — Osiągnąłeś dojrzałość i zbiorowy umysł jest gotów cię przyjąć.
— Ale… — protest Cytherona zamarł, zanim się narodził, kiedy dotarła do niego prawda tego przesłania. Dojrzał. Tysiąc lat, a może i więcej kłębiło mu się w myśli jak rozwiewające się majaki senne. — Jeszcze nie jestem gotów.
— Jesteś gotów. — Zbiorowa myśl była pełna życzliwości, ale nieustępliwa. — I my jesteśmy gotowi przyjąć cię do zbiorowego umysłu.
— Nie wątpię, że jesteście gotowi, ale co zyskam za swoją młodość?
— Dziedzictwo doświadczenia i mądrości swego gatunku.
— To znaczy, że stanę się stary, prawda, tanowie?
— Nie możesz przewidzieć, czym się staniesz, Cytheronie, i w tym oto tkwi źródło twojego lęku. Musisz wierzyć w kolej rzeczy naszego rodzaju. Musisz wierzyć, że my wiemy najlepiej. A teraz przygotuj się, że zostaniesz zasymilowany.
— Nigdy!
Gdy tylko Cytheron sformułował tę myśl, w jednej chwili wykonał skord i znalazł się w drugim końcu świata, w aureoli ametystowych płatków wysuszonego śniegu. Odległe góry zafalowały z lekka — znak, że tanowie sięgnęli tu myślą koncentrując się na jakimś bliskim Cytherona miejscu. Tak oto znów byli przy nim zalewając jego umysł falą chłodnej skruchy. Cytheron krzyknął głośno i wykonał skord na chybił-trafił. Brunatny nurt rzeki ponuro toczył wody, bursztynowe wieże bursztynowego miasta chłonęły poranne słońce, słychać było introspektywne milczenie błękitnego lasu, ale starszyzna opanowała Cytherona bez trudu i jego strach wzrastał.
Nagle zaczął w nim kiełkować dziwny spokój — jak gdyby podlegał procesowi nieuchwytnego topnienia. Zorientował się, że bez mała stracił tożsamość na rzecz grupy, że wyzbył się swojej indywidualności. Z rozpaczy oderwał się od powierzchni planety. Zatrzymał się na krótko na trzecim księżycu, ale rozsypane srebrne sztylety horyzontu zaczęły falować i Cytheron wiedział, że nie uciekł. Jeszcze jeden skok — i znalazł się wśród szafranowych piasków ogromnego świata pod purpurowym niebem; znów skok — białe piekło, serce konającego słońca; kolejny skok-żywy wzgórek czarnej galarety przesuwający się niestrudzenie pod zimnymi gwiazdami.
Uchwyt tanów stawał się coraz mocniejszy.
Cytheron stracił na chwilę rozum. Zanim w pełni zdał sobie sprawę z tego, co robi, wykonał skord do jedynego miejsca w tej galaktyce, gdzie według niego nikt — nawet tanowie — nie mógł go dosięgnąć.
Zniósłszy męki agonii typowe dla swego gatunku, kwazar był już spokojny.
Proces wygasania rozpoczął się przed wiekami, kiedy nieprawdopodobnie masywne cielsko wyczerpało swój potencjał energii nuklearnej i zaczęło się kurczyć. W procesie zapadania się wzrosła jego gęstość, aż towarzyszące mu pole grawitacyjne stało się tak potężne, że uwięziło całe promieniowanie i wokół kwazara zaczęło krążyć jego własne światło. Ale jednocześnie ten sam proces kurczenia spowodował spazmatyczny nawrót życia: nastąpił przypływ energii grawitacyjnej, która pokryła kulę wulkanami wybuchów, rozciągającymi systematycznie jej promień poza granicę uwięzionego promieniowania.
Dziesięć razy po tysiąc lat kwazar oscylował pomiędzy dwiema średnicami — powyżej i poniżej wymiaru krytycznego. A ponieważ nie ma sposobu nawiązania łączności czy uzyskania jakiejkolwiek informacji z ciała, które zamyka własne promieniowanie, można było uważać, że kwazar to pojawiał się, to znów opuszczał normalną czasoprzestrzeń.
Ostatecznie jednak wyczerpał się nawet zasób energii grawitacyjnej. Kwazar spowił się w czasoprzestrzeń i zniknął na zawsze.
Jedynie milcząca czarna studnia grawitacji znaczyła jego miejsce wśród gwiazd.
Cytheron niemal natychmiast pojął ogrom swego błęfu.
Powierzchnia kwazara stała się piekłem skierowanej do wewnątrz ponownie wzbudzonej energii, ale tanowie dawno już posiedli tajemnicę prawdy uniwersalnej: bez oporu nie ma siły — i dlatego Cytheron był w sensie fizycznym spokojny. Przejście od przezroczystości dla światła do stanu, w którym wszelkie formy promieniowania mogły przenikać jego ciało bez przeszkód, było etapem stosunkowo krótkim i prostym. Niepokój, jaki odczuwał, wynikał z odkrycia, że znalazł się w potrzasku.
Zachował wprawdzie zdolność dokonywania skordu, ale przestał on być skuteczny wobec przerażających deformacji, jakie wywołał kwazar w geometrii rzeczywistości. Cytheron mógł za pomocą skordu pokonać dowolną odległość — jednak tylko w linii prostej — a w pobliżu martwego kwazara linia prosta stanowiła część koła. Mógł więc natychmiast dosięgnąć dowolnego punktu na powierzchni kwazara, ale samego kwazara nie byłby w stanie opuścić.
Nagle unia ze starszyzną, jeszcze tak niedawno odrażająca jako perspektywa, wydała mu się niesłychanie wprost pożądana. Cytheron uświadomił sobie, że zachował się jak dziecko — z typową dziecięcą arogancją i brakiem tolerancji. A już szczytem bezczelności z jego strony było oskarżenie starszyzny o to, że raczej skłonna jest brać, niż dawać. W udręce samokrytycznej oceny o mało nie dopuścił do tego, by przepływ laminarny uwięzionej energii rozmiótł jego ciało na cztery wiatry.