Выбрать главу

– Kurwa, chłopaki – krzyknął Ardżu. – Bez jaj, dobra? Nie jesteśmy na wycieczce krajoznawczej. Musimy się dostać na równiny przed wieczorem. Wyłazić!

– Dobra, dobra – powiedział Bima. – Tylko podaj drugą linę, bo ta spadła razem z nami.

Klnąc i spluwając, Ardżu wspiął się na górę. Drzewo trzeszczało, gięło się, jak gdyby miało się zaraz przewrócić.

– Widzisz mnie? – zapytał Ardżu.

– Widzę.

– To masz. Trzymaj linę. Leziesz?

– Lezę, lezę… Podaj mi rękę.

– Masz… Puszczaaaaj!!!

Łomot. Nogi Ardżu zniknęły w dziupli, podążając za całą resztą jego jestestwa.

– Ha, ha, ha, ha!!! – Mimo że z wnętrza drzewa, rechot Bimy było słychać zupełnie wyraźnie.

– Tu głupi chuju! – Odgłosy bójki też były wyraźne.

– Dosyć! – krzyknął Agni. – Koniec zabawy! Wszyscy wyłazicie z drzewa!

– Łatwo powiedzieć! – zawołał Yudi.

– Dobra – oświadczył Agni. – Włazimy wszyscy na górę. Naku i Saha, trzymacie linę i dodatkowo przywiązujecie ją do gałęzi. Ja siedzę na krawędzi dziupli i kontroluję sytuację. Bima wychodzi jako ostatni. I staje na dole. Yudi i Ardżu włażą mu najpierw na ramiona, tak, żeby ułatwić sobie wspinaczkę. I żeby utrudnić mu życie, za karę.

– Ty chuju złamany – zahuczał Bima.

– Sam zaraz będziesz złamany, jak na ciebie wlezę – odezwał się Ardżu.

– Akurat. Wejdźcie na mnie obaj naraz – powiedział Bima. – Jestem najsilniejszym krasnoludem w całym tak zwanym Cesarstwie.

Agni powoli wspinał się po gałęziach. Bladolist wydawał z siebie przyjemny, miodowy zapach. Dziupla zaczynała się gdzieś na wysokości sześciu łokci nad ziemią. Miała kształt ogromnego serca co najmniej czterołokciowej wysokości. Pień drzewa z bliska wyglądał na jeszcze większy. To było drzewo gigant. Agni zajrzał do środka dziupli. Za nim, na grubym konarze, siedzieli okrakiem Naku i Saha.

– Dobra – powiedział – przywiążcie mnie liną i trzymajcie ją mocno, nie puszczajcie, choćby nie wiem co się działo. Ja rzucam im drugą linę… Hej, a wy tam na dole, weźcie te liny, które pospadały, nie zostawiajmy ich… Włazicie?

– Włazimy! – stęknął Ardżu.

– Daj rękę!

Ku zdumieniu Agniego, z dziupli wynurzyły się dwie ręce. Jedna należała do Yudiego, a druga do Ardżu.

– I… co… – stękał Bima. – Mówiłem… że utrzymam was obu…

Obie ręce kurczowo złapały Agniego za ramiona.

– Hop! – zawołał nagle Bima.

Potężny ciężar pociągnął Agniego w jakąś spróchniałą ciemność. Z łomotem wylądował w kałuży. Po chwili spadło na niego coś twardego i ciężkiego.

– Piździec! – zawyło to coś. To był Naku oraz trzonek jego topora. Obok zleciało coś, co mogło być tylko Sahą.

– Przecież powiedziałeś nam, żeby nie puszczać liny, choćby nie wiem co… – usprawiedliwiło się w ciemności.

– Ale mieliście przywiązać ją do tej sterczącej gałęzi!

– Gałąź puściła.

– I nic dziwnego, grubasy – rechotał Bima.

– Zamknij się, chuju – grobowym głosem nakazał Ardżu. – Wiedziałem, że ten chuj odskoczy, jak na niego właziłem. Łudziłem się, że nie, ale… Ja go zajebię.

– Ja też – powiedział Agni. – Ale najpierw musimy się stąd wydostać.

– Frajerzy – zaczął Bima. – Przecież to proste jak chuj. Musimy się wyrąbać na zewnątrz. To jest bardzo proste. Nie wpadło wam to do głowy od razu? Wyrąbię was w pięć minut. Posuńcie się tylko, żebym którego nie trafił.

W ciemności zamigotało ostrze bojowego topora.

– Stępi się – mruknął Ardżu.

– To potem się naostrzy – odpowiedział Bima i zaczął walić.

Hałas był potworny. Wydrążony ogromny pień miał niezłą akustykę. Ale jakby tego brakowało, Bima zagrzewał się do pracy, powtarzając: „Jebut, jebut”. Już po kilku uderzeniach ostrze jego topora zaczęło przerąbywać się na zewnątrz.

– Jebut, jebut. Jebut, jebut. Jebut, jebut.

– Tatusiu, a co to! – przez hałas przedarł się nagle głos dziecka.

– O kurwa – powiedział Ardżu.

– Ktoś wpadł do dziupli – odpowiedział poważny, ewidentnie ludzki głos.

– I co teraz, tatusiu?

– On próbuje się wyrąbać. Ale my mu nie damy.

– A jak to nie damy?

– Normalnie, zaraz drzewko podpalimy.

– Hi, hi.

– On się upiecze w środku, a my będziemy mieć specjalny obiadek. Jeśli się nie zwęgli. A jak się zwęgli, no to przynajmniej będzie przyjemnie posłuchać, jak krzyczy.

Krasnoludy zamarły. W ciszy rozlegał się metaliczny ni to stuk, ni to chrobot. Ktoś krzesał ogień.

Bima zaczął pracować ze zdwojoną siłą. Inne krasnoludy też dobyły toporów i z rykiem rzuciły się na ściany swego drewnianego więzienia.

– O, już krzyczą – zauważył chłopczyk.

– Wiem. I walą w drzewo od środka. Dlatego musimy się pospieszyć. Podlejemy drzewko olejem skalnym.

Zapach dymu był już wyczuwalny wewnątrz drzewa. Krasnoludy zaczęły kaszleć.

– Jebut, jebut. Jebut, jebut. Jebut, jebut – powtarzał Bima, rąbiąc jak oszalały. Wokół miotały się w panice drzewne raki.

– Tato, a co to?

– Drzewne raki. Chcą uciec na zewnątrz, ale boją się dymu. Na przemian wbiegają do środka i wybiegają na zewnątrz ze strachu. Nic im nie pomoże. Uwędzą się na gałęziach i pospadają.

– I też je zjemy.

– Pewnie. Mięsko z wędzonymi rakami drzewnymi na dodatek… Delicja.

– Jebut… Jebut… Jebut… Jebut…

– To tak strasznie booooli!!!

– Musi boleć.

– Mamusiu, proooszę, nie, nie, tylko nie…

– Musi boleć.

– Dlaczego musi!!!?

– Poczekaj, zaraz ci powiem, tylko jeszcze może… wpuszczę ci mróweczek.

– Nie!!!

– Tak. Dobrze, teraz przez chwilę nie będzie bolało. Może być nawet przyjemnie. Ale potem to się dopiero zacznie. Albo nie, mam coś lepszego niż mróweczki. Widzisz?

– Nie chcę!!!

– Wiem, że nie chcesz. Jeszcze tego by tylko brakowało, żebyś chciała. Masz nie chcieć. Ale masz tak się bać, żeby mówić, że chcesz i prosisz o jeszcze. Tak że nigdy więcej nie pozwalaj sobie na żadne „nie chcę”. Ma być tylko „tak, tak, jeszcze, jeszcze”. Każde „nie” będzie wiązać się z kolejnym wzrostem bólu. A wierz mi, podczas Wspaniałej Cesarskiej Procedury Nieskończonego Uodporniania przesuwa się nie tylko granica śmierci – co ciebie nie interesuje, bo i tak jesteś nieśmiertelny, przechodzisz tę procedurę tylko po to, aby podzielić los ludzi – ale przesuwa się także granica bólu ostatecznego. Stajesz się zdolny do znoszenia coraz większego i większego bólu, który wcześniej był dla ciebie niewyobrażalny.

– Mamo…

– Poczekaj, miałam ci odpowiedzieć na pytanie: „Dlaczego musi boleć?”.

– Ale ja nie chcę, żebyś mi odpowiadała. Ja chcę, żeby nie bolało.

– Czyżby moje tłumaczenia ci nie wystarczały? Rzeczywiście, chyba nie wystarczają, skoro już tyle razy ci tłumaczyłem, a ty nadal pytasz: „Dlaczego musi boleć?”. No dobrze, tym razem spróbuję ci wytłumaczyć wszystko od początku, dogłębnie. Tyle że w ten sposób zwiększy się twój poziom rozumienia sensu własnej męki, a co za tym idzie, będziesz zobowiązana do większej akceptacji tej męki… A więc, stosownie do zwiększonego poziomu twojej akceptacji, zwiększymy także i sam poziom tej męki.

– Nie!!!

– Słucham?

– Taaaak!!!… To… Znaczy… Tak…

– Jakie grzeczne dziecko. Jak rozumiem, ty chcesz, żeby nie bolało. Nie chcesz cierpieć i uważasz, że w ogóle nie powinno być cierpienia. Jednym słowem, chcesz, żeby było dobrze. Otóż dobrze być nie może.