Выбрать главу

– A ci też mają.

– Przyjrzyj się.

– A no tak. Rzeczywiście, ci mają obciętą lewą dłoń.

– Ale w sumie to chyba proste – Agni doszedł do siebie. – Pewnie zdążyli tymczasem wybić tamtych osadników i przywieźli nowych. A teraz wybili tych…

– Ale jeszcze nowszych nie przywieźli – skomentował Ardżu.

– No tak, to akurat jest dziwne.

– Może im się osadnicy skończyli? – zapytał Yudi.

– Bardzo możliwe. Gospodarują nimi nieracjonalnie.

– Wiecie co – ocknął się Agni. – Te zwłoki mogą być o wiele starsze.

– No coś ty, śmierdzą jak dwudniowe, góra.

– Ale oni tu kopali djaus.

– Aha.

– A co to ma do rzeczy? – spytał Bima.

– U was na Południu nie ma kopalni djausu?

– Nie.

– Opary świeżego djausu spowalniają procesy życiowe. I pośmiertne też.

– Aha.

– Idziemy powoli w stronę wioski – zadecydował Agni. – Ja i Ardżu. Wy obserwujecie nas z tyłu. Jakby nagle pojawił się jakiś człowiek, zabijamy go bez wrzasku. Jeżeli to będzie grupa ludzi, to wtedy ja i Ardżu wiążemy ich siły, a wy zachodzicie ich od tyłu. Na czas rozdzielenia waszą grupą dowodzi Yudi.

– A dlaczego nie ja? – jęknął Bima.

– Bo ty jesteś za mądry. Idziemy.

Szli powoli, nasłuchując, czy gdzieś nie szczeknie jakiś pies. W wiosce panowała jednak cisza, jeśli nie liczyć „Eee… eee…”, które wydawał z siebie jakiś zniechęcony ptak.

Chałupy wyglądały ciągle po krasnoludzku – były to nieforemne sześciany z ociosanych kamieni, o dachach pokrytych zaśniedziałą miedzią.

– Nic nie zmienili – szepnął Agni.

– A co mieli zmieniać – odszepnął Ardżu. – W naszych domach ciepło i sucho, lepiej niż w ichnich.

Otworzyli koślawą furtkę w kamiennym murku. Byli na terenie obejścia. Wszędzie wokół fruwało pierze, jak gdyby drapieżne zwierzęta pomordowały wszystkie kury. Ardżu podszedł do drzwi chałupy, popchnął je, wszedł do środka i natychmiast wyszedł.

– Co się dzieje?! – zapytał Agni.

– Sam zobacz – odpowiedział Ardżu.

– Wody, pan… Litości, pan krasnolud… – Z chałupy dobiegł cichy jęk.

Agni wszedł do chałupy. Na klepisku leżało sześć ciał. Właściwie sześć kadłubów, z głowami, ale bez rąk i nóg. Cuchnęło nieźle, bo kadłuby najwyraźniej załatwiały się pod siebie, a i odleżyny na plecach im gniły.

Bo kadłuby leżały na plecach. Leżały i gapiły się wielkimi, wilgotnymi oczami na Agniego. Nie ruszały się, poza jednym, który spróbował huśtnąć się w bok, ale zawył z bólu i wrócił do poprzedniej pozycji.

– Pan… – powiedział najstarszy z kadłubów, chyba ojciec rodziny, bo drugi kadłub był żeński, a reszta to były dzieci i podrostki.

– Co wy tu robicie? – zapytał Agni.

– Przywieźli, pan, przywieźli na osiedlenie! Ale wcześniej, pan, obrzynali! A potem tu rzucili i powiedzieli: „Gospodarujcie w imię Cesarza! Tylko dobrze gospodarujcie, żebyście mieli z czego podatki płacić, bo za miesiąc przyjedziemy!”.

– A jak długo tu leżycie?

– Dwa dni, pan!

– A więcej was tu jest?

– Cała osada, pan! W każdej chałupie taka rodzina… Taka rodzina jak nasza… – brudna twarz popłakała się, a smród stał się jeszcze bardziej intensywny. Nawet ich łzy śmierdzą, pomyślał Agni i wyszedł z chałupy.

– I co teraz? – zapytał Ardżu.

– Darmowa spiżarnia – odpowiedział Agni cicho, ale najwyraźniej nie dość cicho, bo z chałupy dobiegł następny jęk:

– Nie, pan! Litości, pan krasnolud!

Krasnoludy w zaroślach uradowały się, widząc wracających Agniego i Ardżu. Jeszcze bardziej uradowały się, gdy dowiedziały się o wynikach rekonesansu.

– Nie będziemy siedzieć w wiosce – stwierdził Agni. – Zawsze może pojawić się jakiś patrol, żeby pośmiać się z kadłubków.

– Zbudujemy w lesie wędzarnię – ożywił się Saha.

– Ale bardzo prowizoryczną. Nie możemy tu być długo – przypominał Agni. – Po prostu podwiesimy ich na belce albo młodym pniu, który wyrwiemy i zawiesimy na dwóch drzewach. Na dole rozpalimy żar, ale zrobimy to w nocy. W dzień widać dym.

– Dobrze – powiedział Bima. – Bo tata z synkiem już się kończą.

Krasnoludy ruszyły do wioski, wywlekając kadłubki z chałup. Wbrew obawom, które po cichu żywił Agni, kaleki okazały się bardzo lekkie i poręczne ze względu na brak rąk, nóg i ogólne wygłodzenie.

– Hej ho! Hej ho! – zaintonował Bima, dziarsko dźwigając dwa kadłuby.

– Cicho, kretynie! A jeśli jakiś patrol kręci się po okolicy? Aj! – Ardżu nagle rozdarł się jeszcze głośniej niż Bima, bo niesiony przez niego kadłubek ugryzł go w plecy.

– Ty glizdo! – wojownik stracił panowanie nad sobą. – To ja będę cię gryzł, a nie ty mnie, glizdo!

– Nie nazywaj go glizdą – powiedział półgłosem Yudi.

– Tak? A to dlaczego?

– Bo robi mi się niedobrze na myśl o tym, że będę jadł glizdę.

Krasnoludy zaśmiały się i weszły w las z pierwszą partią kadłubków do wędzenia.

– Może trzeba ich jednak zabić przed zaniesieniem do lasu? – spytał Ardżu. – Tylko nie gryź, cholero!

– Nie – sprzeciwił się Agni. – Wlec za sobą krwawiące zwłoki to niebezpieczne. Nasz ślad byłby zbyt widoczny i wyczuwalny dla psów. Musielibyśmy ich wykrwawić na miejscu, a to by za długo trwało.

– To może ich udusić?

– W potrawce?

– Nie, rękami udusić! Żeby nie krwawili podczas transportu.

– Nie, nieśmy już ich tak. Nie chcę za długo przebywać w wiosce, nie chcę nic tam robić. Poza tym twoim, oni na razie nie sprawiają kłopotów. Są nawet zbyt wycieńczeni, żeby płakać.

– Tatusiu mamo, a co zrobisz z krasnoludami?

– Synku córeczko, już niedługo będziesz mnie pytać, co zrobię ze skowronkami. A wszystko po to, żeby przedłużyć przerwę.

– Nie, naprawdę nie!

– Wybieraj. Albo ci nie powiem i torturka będzie od razu, ale słabsza… Albo ci powiem, ale potem zacznie bardziej boleć.

– Potem, potem, potem… Ale powiedz, czy chcesz, żeby oni też cierpieli?

– Nie chcę! Oczywiście, że nie chcę! Ja nie chcę, żeby ktokolwiek cierpiał. Ale wszyscy muszą.

– A dlaczego oni?

– Bo każdy z nas jest odpowiedzialny za to, co dzieje się z innymi. Nie może być tak, że ludzie umierają po nieskończenie króciutkim życiu, a krasnoludy będą sobie żyć w nieskończoność i bez problemów. Mówiłem ci już przecież.

– Ale przecież one nie są winne temu, że ludzie powstali…

– Nie wiem sama, co jest gorsze, lekkomyślne, ryzykowne pragnienie elfów, żeby ludzie powstali… czy kompletna obojętność krasnoludów na te sprawy. Elfy cierpiały z tego powodu, że człowiek musi umrzeć, musi przestać istnieć. Krasnoludy nie cierpiały nawet z tego powodu, że nie istniał w ogóle… Kiedy człowiek nie istniał. Dlatego trzeba było przełamać ich obojętność i wciągnąć w sprawy tego świata. Twój ojciec pomagał mi zaangażować je w wojny, głównie z ludźmi. I bardzo dobrze. Musiały zakosztować ludzkiej śmierci, bo za nią też są odpowiedzialne. Każdy jest odpowiedzialny, gdy ktoś inny umiera. To za duże nieszczęście, żeby kogoś nie dotyczyło. To już lepiej po prostu tego kogoś zabić, niż powiedzieć sobie: „Nie mam z tym nic wspólnego, że on umiera”.

– Ale dlaczego każesz im zrywać brody?

– Dla tej samej przyczyny, dla której elfy muszą obcinać sobie spiczaste koniuszki uszu.

– Ale dlaczego?

– Żeby wszyscy poczuli się jak ludzie! Żeby nie oddzielali się swoim losem od masy śmiertelnych. Żeby zrozumieli, jak to jest, gdy ma się pewność, że śmierci się nie uniknie.