Tym razem gównojady były wyjątkowo uparte, więc żeby pobudzić je do poruszania się, Cantico’ biegał między nimi z piórkiem i łaskotał we wszystkie wrażliwe miejsca, których mógł sięgnąć między prętami i łańcuchami maszynerii. No i ta nagle ruszyła, a jeden z bolców o mało nie przekłuł dłoni kwatermistrza. To rozzłościło go tak, że dodatkowo wypełnił rynienki irygacyjne wrzątkiem. Potem wyszedł do ogródka ponapawać się swoimi figurkami ogrodowymi. A właściwie figurami, bo były bardzo duże. Duże i jakby żywe…
O kurwa! To były prawdziwe krasnale! Tylko pokryte warstwą djausu, który wyglądał jak metal! Jeden z nich właśnie podniósł…
– No, ten za bardzo śmierdzi gównem, żeby go jeść – oświadczył Bima. – Może dzisiaj zjemy coś lepszego? Czuję zapach grochu.
– I słoniny – uśmiechnął się Naku.
– Dobra – powiedział Agni. – Tylko wrzućcie zwłoki do tego lochu, tam, gdzie coś tak ryczy.
– Trzeba by sprawdzić, co to tak ryczy – zauważył Ardżu.
– Tak, ale najpierw wrzućmy tam trupa.
– Nie wiem, czy to rozsądne.
– Ja też nie wiem, ale pozostawienie go tutaj w ogrodzie na pewno nie byłoby rozsądne. Może przechodzić Patrol Wieczornej Wszędobylskości, czy jak się te chuje nazywają. Nie zakopiemy go przecież, nie ma czasu.
Ardżu wzruszył ramionami i podszedł do okienka, z którego dobiegały ryki. Wepchnął grubasa do środka. W środku zaryczało głośniej, ale jakoś dziwnie.
– Słyszeliście? – zapytał Yudi. – To jakieś wesołe było.
– Chodźmy – rozkazał Agni. – Nie ma wyjścia, musimy się teraz schować w tym domku.
Na pierwszy rzut oka nie było w nim nikogo. Spod łoża dobiegał jednak wyraźniejszy zapach gówna i wszystkie krasnoludy go wyczuły. Bez większych problemów Ardżu wyciągnął spod łóżka nagą i pokrytą pręgami dziewczynkę, a zaraz potem nagą i pokrytą pręgami kobietę. Kształtną, chociaż chudą.
– Ej, chłopaki, tam w lochu jest cała masarnia – krzyczał podniecony Bima, przybiegając z podziemi, kiedy nagle zobaczył samice i zamilkł.
– No… poużywamy sobie – oznajmił zmienionym głosem.
– Dziewczynki nie dotykać. – Agni powiedział tylko tyle.
– No proszę… Jaki humanitarny nasz dowódca się zrobił – syknął czarny krasnolud. – Czy ty z ludźmi za długo nie żyłeś? Dzidzi dzidzi? Dzidzi dzidzi? Wiesz, że u tych potworów dziecko wyłazi z brzucha? A właściwie z dupy? Dlatego tak je kochają, bo to jest ich gówno. A może ty żałujesz, że my nie możemy dzieci mieć? A wiesz, co się u nas robiło z krasnoludami, którym się takie bredziołki roiły? Na przodku do ściany się przykuwało!
– Dziewczynki nie dotykać – powtórzył Agni.
– Dobra, nie wyrucham jej, choć ciągle mi nie wyjaśniłeś, dlaczego. Ale zjeść mogę? Nie przeszkadzało ci, jak udusiłem tamtego chłopca.
– No, on chciał nas zjeść…
– A kadłubki?
– Im trzeba było skrócić męki.
– A tej siksie nie? Przecież to człowiek, czekają ją tylko męki, a na końcu unicestwienie. No, a poza tym, to jeszcze bardziej delikatne mięsko niż chłopiec. To rarytasik dla strudzonego wędrowca, który przez dwa dni musiał stać na baczność i udawać posąg, bo ma takiego genialnego dowódcę.
– Nie damy rady jej uwędzić. Tu nie ma miejsca. I nie ma czasu – mówił powoli Agni.
– Tiak? Ale zjeść na surowo mogę, no nie? Takie delikatne mięsko… Ardżu, Yudi, wy będziecie dziewczynkę trzymać, żeby nie uciekła, będziecie mi ją podsuwać i obracać, tak żebym mógł ją obgryźć ze wszystkich stron, równocześnie posuwając jej matkę, co?
– Najpierw będziesz chyba musiał ją zabić, bo zacznie bronić dziecka – powiedział Yudi. – U ludzkich samic to jest impuls nieodparty.
– O nie, zwiążę ją tylko i niech widzi, co się dzieje. Niech słyszy krzyki obgryzanej dziewczynki. To będzie doskonała przyprawka do delikatnego mięska.
– Marzyciel – powiedział Saha.
– Bima, czy ty w ogóle wiesz, co to jest dziecko? – zapytał Agni.
– Szczeniak. Ludzki albo elfi.
– Dziecko to jesteś ty w momencie, w którym się wykamieniasz. Pamiętasz, jaki wtedy byłeś kruchy i słaby?
– Spierdalaj.
– A gdyby ktoś cię wtedy dopadł? I zaczął na przykład walić w ciebie młotem?
– Spierdalaj!
– Agni, przestań – powiedział Ardżu.
– Próbuję mu wyjaśnić…
– Nie możesz mu wyjaśnić, jak nic nie wiesz.
– Ardżu, ja tu jestem dowódcą.
– Nie w tej sprawie.
– W każdej sprawie.
– Nie możesz być dowódcą w sprawie, o której nic nie wiesz.
– A czego nie wiem w tej sprawie?
– Daj spokój, Ardżu – poprosił Bima jakoś dziwnie bezbarwnie.
– Niech wie. To, o czym mu mówiłeś… Wydarzyło się.
– Co?
– Ktoś próbował zrobić mu krzywdę, kiedy się wykamieniał.
– Kto?
– Jak to kto? Elf. Elfia samica.
– Młotkiem?
– Nie. Oni tam na południu wykamieniają się z węgla. Dlatego są tacy czarni. I kiedy on zaczął się wykamieniać, ta elfica brała właśnie węgiel, żeby go podpalić. I kiedy zobaczyła, że z jednej bryły wykamienia się krasnolud… Nie zostawiła go, nie odłożyła, tylko rzuciła w ogień, żeby go spalić jak najprędzej. Żeby powstrzymać…
– Nie udało się. Przyszedłem na ten świat – powiedział Bima – ale poparzony. Pamiętam, że ona miała wtedy swoje dziecko.
– I rzuciła cię w ogień, żeby ogrzać swoje dziecko.
– Wątpię. Bo zaraz potem rzuciła w ogień swoje dziecko.
Przez chwilę było cicho.
– Nienawidzę kurwy – powiedział. – Elfów w ogóle nienawidzę. Ale tej kurwy… To była Pontianak.
– Co?
– To była ta wasza Pontianak. My też ją tak nazywaliśmy. Mówiono o niej, że to matka i ojciec wszystkich elfów. Bo ze wszystkich elfów tylko ona umiała zapłodnić elficę, jako samiec. I tylko ona, jako samica, mogła być zapłodniona przez innego elfa… Tfu, elfy to zwierzęta, parzą się jak bestie…
– Ty też parzyłeś się jak bestia z gospodynią naszego kwatermistrza… – zauważył Yudi.
– Ale ja to robiłem, żeby pociupciać, nie po to, żeby jakieś świństwo się w niej zalęgło.
Krasnoludy tkwiły skulone pomiędzy wielkimi pryzmami ogórków. Ogórki były już tak zapleśniałe, że zbiły się w kilka ściśle zrośniętych bloków. Było jasne, że po dotarciu na miejsce będą nie tylko niejadalne, ale także niebezpieczne, jako źródło epidemii. Już teraz były niebezpieczne ze względu na żyjące w rzece stworzenia.
Ogórki transportowano barką z miasta Vart do miasta Zachwycone Spojrzenie Wdzięcznych Poddanych, a docelowo jeszcze dalej, do stolicy. Barka płynęła po rzece Woda. Woda w rzece Woda była mało wodnista za sprawą tchórnic. Tchórnice były prawdopodobnie ogromnymi, zmutowanymi kałamarnicami, które przeniosły się z morza do niektórych rzek Cesarstwa. Podobnie jak mątwy, gdy czuły się zagrożone, wydzielały z siebie gęstą ciecz dezorientującą przeciwnika. Tyle że ciecz, wydzielana przez mątwy, była po prostu czarna, natomiast ciecz wydzielana przez tchórnice była także niewiarygodnie cuchnąca, a po chwili przeobrażała się w lepką, gęstą maź, błyskawicznie tężejącą. Każdy potencjalny przeciwnik tchórnicy natychmiast znajdował się w dryfującym po powierzchni zastygłym kożuchu. A właściwie w czarnej, ciepłej, smrodliwej krze. Kra miała tę zaletę, że była lżejsza od wody, dlatego uwięziony w niej człowiek nie tonął i nie dusił się. Pod warunkiem że głowa wystawała mu na zewnątrz. Niestety, substancja, z której zrobiona była kra, powodowała procesy rozkładowe nawet w żywym ludzkim ciele, dlatego jej więzień gnił za życia. Z potencjalnego zagrożenia dla tchórnicy stawał się jej pożywieniem. Tchórnice podpływały bowiem do unieszkodliwionych wrogów i przyczepiając się otworem gębowym do dowolnego otworu w podwodnej części ciała ofiary, wysysały z niej powolutku wszystkie zgniłe soki. Płynąc po Wodzie, co jakiś czas spotykało się dryfujące wysepki, z których wystawały wyjące lub szlochające ludzkie głowy.