– Dobra, starczy. Przejdźmy do torturowania pomocy naukowej… Ale gdzie ona się podziała?!
– A, jeszcze jedno, poruczniku pedagogu, byłbym zapomniał. „Pu” znaczy „źle”, a „tung-pu” oznacza nieuniknione cierpienia, które są naszym chlebem codziennym w służbie Cesarza i których chcemy doświadczać! Dlatego zwyczajowo przyjęliśmy określenie „tung-pu” za cezariański ekwiwalent wulgarnego i pospolitego słowa „dobrze, dobro”. Niech żyje Chlebowe Zło! Niech żyje Chlebowe Źle!
– Źle.
– Bardzo źle.
– Bima powiedziałby: „Gdzież to znowu doprowadził nas nasz nieoceniony dowódca?”.
– Bima.
– Wybaczcie – powiedział Agni. – Widzicie, co się stało. To było trudne do przewidzenia.
Krasnoludy po prostu szły sobie przez las, kiedy nagle drzewa się skończyły. Stanęły jak wryte, bo znalazły się na skraju wielkiego jarmarku. Ludzie handlowali, przeważnie zgniłą rzepą. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. I to właśnie zmyliło krasnoludy.
– Lepiej nic nie mówmy – szepnął Agni, wycofując się z innymi w gąszcz. Zaczęli znowu rozmawiać dopiero po dłuższej chwili, gdy bezpiecznie zagrzebali się w kępach ciemnolistnego trupiogłowu.
– Nie mają języków. Normalka.
– Nie tylko. Przepłukano im także gardła kwasem, żeby nie chciało im się pohukiwać. Zwykle bezjęzykowi wydają z siebie takie gardłowe pohukiwania.
– To jak oni jedzą?
– Jak to jak? Z bólem.
– Zauważyliście, że nawet jak chodzą, to nie tupią?
– Dlaczego?
– Bo mają zmasakrowane pięty. Nadcięto im je i w rany powsadzano końskie włosie, tak żeby się nie goiły. Teraz mogą chodzić wyłącznie na palcach.
– A widziałeś ich łokcie?
– Tak. Łokcie i kolana też im zmasakrowano w taki sposób, żeby poparzona i opuchnięta skóra stworzyła wielowarstwową poduszeczkę, miękką od ropy. W ten sposób, gdy coś potrącą, to prawie bez hałasu. No i raczej starają się nie potrącać.
– I po co to wszystko?
– Żeby wyćwiczyć się w cnocie cichości.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! – zawyło coś od strony targu.
– No, ten się nie ćwiczy – mruknął Saha.
– Jednak jest wśród nich jakiś mówiący.
– Jakiś przybysz z zewnątrz.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! Oj, jak zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Chodźmy popatrzeć – powiedział Saha.
– Ty też chyba zwariowałeś! – syknął Ardżu.
– Tylko z krzaków… – poparł Sahę Naku.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Chyba nie boimy się kalek, które nie mogą normalnie stać na nogach i boją się cokolwiek potrącić łokciem.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Doniosą, że nas widzieli.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Po pierwsze, nie zobaczą nas w krzakach. Po drugie, nawet jeśli, to czym mieliby donieść? Odciętymi językami? Poparzonymi gardłami? – przekonywał Saha.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Na piśmie doniosą. Na pewno ktoś tam umie pisać.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– No to się ich zabije.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Popatrzymy tylko z krzaków. Będziemy dobrze ukryci… Przecież musimy się rozeznać, co to za osada, jak duża… Musimy jakoś wyminąć wszystkie miejsca, w których mogliby pojawić się ludzie.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– I dlatego mamy iść tam, gdzie jest ich pełno?
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!!
– Musimy zobaczyć, jak duże jest to miejsce, czy są tam jakieś drogi, z której strony nadchodzą ludzie i w którą odchodzą… I czy nie ma tam czegoś, co można by zabrać.
– O co to, to nie. Żadnego ryzyka – zadecydował Agni. – Niczego nie zabieramy, nie wdajemy się w żadne awantury. Podkradamy się tylko i patrzymy z krzaków. Nikt nie włazi na targ.
– Zwariowałem, ludzie, zwariowałem!!! – krzyczał chudy, półnagi mężczyzna, o skórze pokrytej mnóstwem malutkich, sinawych bąbli. – Patrzcie, jak zwariowałem!!!
– On zwariował – przytakiwał półgłosem malutki, jednoręki chłopczyk o twarzy staruszka.
– Patrzcie sami – zawył pokryty bąblami chudzielec i wziął do ręki wielką maczetę o szerokim ostrzu. Drugą rękę położył na pieńku. – Uhaaaa!!!
Ciach! Maczeta spadła ze świstem, odcinając rękę od łokcia. Przedramię z drgającą konwulsyjnie dłonią spadło na piasek. Palce odciętej ręki przez chwilę zaciskały się i rozkurczały, aż nagle splotły się w znak figi. Na piasek upadł też sam kuglarz, który zemdlał z bólu. Chłopczyk o twarzy staruszka rzucił się ku mężczyźnie i z dużą wprawą obwiązał mu kikut ciemną szmatą. Pomagał sobie przy tym zębami, mimo że szmata niemiłosiernie cuchnęła. Najwyraźniej przesycona była krwią nietoperzyków wodnych, która, mimo że używana jako środek przeciwko gniciu, sama już zgniła. Mogła za długo być na tej szmacie.
Kiedy rana była już obwiązana, chłopczyk ocucił mężczyznę kilkoma uderzeniami w twarz, a następnie zdjął z głowy sztywny od łoju berecik i zaczął obchodzić z nim widzów, najwyraźniej oczekując na datki. Nikt jednak nie rzucił mu najdrobniejszej monety. Włosy miał zjeżone, jakby permanentnym przestrachem.
– Dobrze – wychrypiał chudy kuglarz, przykucnął dziwacznie i położył na pieńku prawą nogę. Zamachnął się maczetą, wyciągając kikut w drugą stronę, najwyraźniej w celu utrzymania równowagi w osobliwej pozycji.
Ciach! Na pieńku została odcięta stopa. Chłopiec z tą samą wprawą co poprzednio obandażował ranę, ocucił mężczyznę, pomógł mu się podnieść i oprzeć na stojącej obok beczce. Potem obszedł widzów z berecikiem. Znowu bezskutecznie.
– A niech was zeżre Glista Plemienia, niedobre ludzie z Małego Farsitan – wykrzywił usta ciężko dyszący kuglarz, podskakując na jednej nodze. – Niech was zeżre i wysra. Myślałem, że przynajmniej w ten sposób będę mógł się najeść do syta.
– I tak będziesz mógł – powiedział chłopczyk basem, wskazując stopę na pieńku i rękę na piasku.
– Moją rękę mam jeść?
– Mojej się nie brzydziłeś – przypomniał malec, pochylając się nad ochłapami. Nagle zorientował się, że jest otoczony przez niemych. Ich ręce wysuwały się po rękę i stopę w różnych pokrętnych, osobliwie delikatnych próbach pozyskania mięsa. Najwyraźniej bali się chłopca zaatakować, a nawet potrącić.
– Poszli won! – ryknął basem dzieciak. – Bo popchnę.
Ruchy rąk jednak nie ustawały, robiły się tylko coraz bardziej zawiłe, jak gdyby niemi uprawiali jakiś egzotyczny balet. W końcu dziesiątki palców zaczęły szturchać chłopca pod żebro.
– Ej! To łaskocze! Łaskocze! – zaczął zwijać się ze śmiechu malec, nie puszczając ręki i stopy. – Przestańcie! Przestańcie! Przestańcie!!! Tato!!!
– Przestańcie!!! – zawołał kuglarz, ale jeden z palców leciutko go popchnął. Beznogi i bezręki był bezradny. Zamachał tylko kikutem, a potem przewrócił się na piach.