Выбрать главу

– Przestańcie!!! Przesta!!!… – wył łaskotany chłopak.

Niemi jednak nie przestawali. Kiedy w końcu wyszarpnęli mu ochłapy ojca z rąk, dzieciak leżał nieruchomo na piasku, a z ust sterczał mu kawałek mięsa, cały we krwi i różowej pianie. Najwyraźniej dzieciak odgryzł sobie język i teraz też był niemy. Jeśli w ogóle żywy.

Jeden z niemych, którzy nie załapali się ani na rękę, ani na nogę, pochylił się, wyjął z ust chłopca język i natychmiast pożarł go na surowo. Pozostali sunęli w stronę kuglarza, który leżał na piasku i miotał się jak ryba.

– A to co znowu?

– To? Tutaj musiał być port przeładunkowy.

– Aha. A te gnilce zanurzone w wodzie?

– Te przykute do pali od molo?

– Tak.

– To była część oprzyrządowania portu.

– To znaczy?

– Goście w barkach podawali im pakunki i skrzynie, a oni podawali je ludziom stojącym na molo. To dobry system, upraszcza i efektywizuje przeładunek o jakieś dwanaście procent. Ludzie na łodziach nie muszą się rozmachiwać ani wychylać, żeby dosięgnąć ładunkiem mola. Wszystko idzie szybciej. Mniej ładunków się niszczy, bo nie zdarza się, żeby jakiś ładunek został zbyt mocno rzucony na pomost.

– Aha. A oni byli niewolnikami. To znaczy więźniami.

– Nie. To byli funkcjonariusze Pracowitej i Zaradnej Cesarskiej Służby Przeładunkowej.

– Ale za coś ich tak przykuli.

– Nie. Oni sami poprosili, żeby ich tak przykuć.

– Dlaczego?

– Już ci mówiłem. Dla usprawnienia przeładunku. Sami wymyślili ten system i postanowili go wypróbować.

– No dobrze, to dlaczego ich tu zostawili, kiedy port przestał działać?

– O to też sami poprosili. Chcieli tu zostać jako żywe, chociaż w tej chwili już nieżywe świadectwo swojej idei maksymalnej pracowitości i zaradności w służbie Cesarza.

– A nie potraktowano tego jako cywilnej dezercji?

– Nie, bo oni nie chcieli umrzeć. Chcieli tu tkwić i śpiewać: „Zaradność, zaradność!”. Raz na dwa dni miała podpływać łódka z kotłem gotowanego jęczmienia i karmić ich łyżką, ale wiecie, jak to jest u ludzi z transportami żywności…

– Nie dojeżdżają.

– Właśnie. Karmiciel pożerał po drodze cały jęczmień. Po opuszczeniu portu natychmiast zapomniano o zaradnych i pracowitych funkcjonariuszach, bo wykreślono ich z rejestru Czynnych Pokornych Sług Najwyższej Słuszności, a przepisano do rejestru Dzieł Sztuki, Propagandy i Pomników Wielkości Cesarskiej. Dlatego ten człowiek mógł spokojnie przypływać tu z pustym kotłem i z pełnym brzuchem, żeby dręczyć przykutych.

– Dręczyć? Jak dręczyć?

– Jak to u ludzi, idiotycznie. Udawał, że ich nakarmi, a potem pokazywał im pusty kocioł. Albo głaskał się po brzuchu. Ale to też przyśpieszyło konanie. Po tygodniu nie było ani jednego żywego.

– A dlaczego oni wszyscy jeszcze się nie rozpadli?

– Nacierali się smołą i tłuszczem. To pomaga przy pracy w wodzie, chroni przed chłodem, przed opuchlizną. I robili to tak długo, że aż skóra im przesiąknęła tymi substancjami, w pewnym sensie zaimpregnowała się i uodporniła na gnicie. Wygnili w środku, ale na zewnątrz pozostała twarda forma ze zesztywniałej skóry.

– Skąd ty to wszystko wiesz?

– Księgowałem ten jęczmień. I tę smołę – powiedział Agni.

– Czy my będziemy musieli przeprawiać się przez tę rzekę?

– Nie. Na szczęście nie.

– Na szczęście.

– Ja też mam dosyć rzek.

– Czyli idziemy wzdłuż?

– Tak, kryjąc się w tych zaroślach.

– Co to za drzewka?

– Typowa roślinność wiejska – zaczął wyjaśniać Naku, który najlepiej znał się na przyrodzie. – Tak zwany zgniotokwiat. Wieśniacy tak go nazywają, bo kształt kwiatu kojarzy im się z pewnym narzędziem, pospolicie używanym podczas Kaźni Wzruszającej Łagodności. A tutaj jest żrącik… Lepiej go nie dotykać, z jego liści chłopi wydobywają pewną bardzo pożyteczną substancję. Wystarczy posmarować ciało, żeby przeżarło do kości. Zresztą kość też. W stanie surowym żrącik jest mniej żrący, ale też radzę go nie dotykać. To jest korbaczyk, nazwany tak ze względu na formę liści. Mieczorost, nazwany tak ze względu na formę pędów. Rózgodrzew albo chłostun, nazwany tak ze względu na zastosowanie witek. Silnojad, nazwany tak bynajmniej nie dlatego, że jadanie go dawałoby siłę. Włóczeń, z jego młodych, cienkich pni wyrabia się najlepsze włócznie, kopie i lance. Ranokład, nazywany tak ze względu na okłady, jakie z jego liści robi się na rany. Wydatnie zwiększają ból, jeszcze lepiej niż sól i pieprz. Są lepsze od soli i pieprzu także pod tym względem, że nie mają żadnego działania odkażającego. Skurczyłyko, doskonałe, aby z jego pędów robić pęta dla niewolników, jest też świetnym dla tychże niewolników narzędziem kary. Wystarczy polać je wodą. Schnąc, zaczyna się kurczyć, a przy tym miażdży niewolnikowi szyję, nadgarstki i wszystkie inne miejsca, w których ludzkie ścierwo może być spętane. I jeszcze… słodośliw.

– Ten mi tutaj jakoś nie pasuje.

– Ma owoce o wybornym zapachu.

– I pewnie smaku.

– O tym nic nie wiadomo, bo każdy, kto go zjadł, nie miał czasu, żeby opowiedzieć o wrażeniach.

– A to, co to jest to? I to?

– To? Nie wiem. Nie znam tych roślin. Zastosowanie nieznane. Albo nie tak powszechne, jak tamtych.

– Słusznie. Jak roślina nie ma zastosowania, to po cholerę jej imię?

– Tatusiu mamo… Tatusiu mamo…

– Przecież jestem przy tobie.

– Czuję, że umrę…

– O nie, nie umrzesz tak łatwo.

– Jeżeli dzisiaj pójdę na miażdżyk, to umrę…

– Aha. Czyli córuś syneczek najbardziej boi się miażdżyka. Dziękuję ci za pomoc, bo w ten sposób wiem, co ci zaaplikować. Oczywiście będzie to podwójna porcja miażdżyka.

– Taaak!!!

– Hm… Coś za szybko krzyknąłeś „taaak!!!”. Nie zabrzmiało to jak „nieee”, tylko jak „taaak!!!”. Coś za szybko krzyknąłeś.

– Krzyknęłam…

– Krzyknąłeś, bo próbujesz mnie oszukać.

– Nie! Ja naprawdę chcę torturek! Ja już nie oszukuję! Dlatego moje „taaak!!!” to już jest prawdziwe „taaak!!!”, a nie przebrane „nieee!!!”.

– Znowu skłamałeś. Gdybyś naprawdę chciał torturek, tobyś nie prosił mnie o oszczędzenie ci miażdżyka. Prawda jest inna. Miażdżyka boisz się najmniej i chciałeś mnie sprowokować, żebym cię posyłał jak najczęściej na miażdżyk.

– Tatusiu mamo… Wybacz… Ty wszystkiego umiesz się domyślić.

– Nie muszę. Przecież znam wszystkie twoje myśli. Teraz też od początku wiedziałem, o co ci chodzi.

– To dlaczego udawałaś…

– Żeby zrobić ci nadzieję. Żebyś teraz cierpiał bardziej. Dobra, wiem, że najbardziej boisz się tak zwanej mięsopustki, prawda?

– Taaak!!!

– O, teraz to było porządne „taaak!!!” prawdziwego rombowicza! Od dzisiaj mięsopustka bez przerwy, aż do granicy śmierci.

– Tatusiu mamo… Ale jeśli ja… Jeśli teraz będzie aż tak strasznie bolało…

– To co? To co w tym będzie takiego dziwnego?

– Nie, niedziwnego… Mówiłeś, że im większa świadomość, im więcej wiem, tym więcej trzeba cierpieć… To powinno też działać w drugą stronę…

– Chcesz się czegoś dowiedzieć.

– Taaak!!!

– Chcesz się dowiedzieć, czym jest Święty Obraz.

– Taaak!!!

– Co to, do kurwy elfki, jest?

– Ani pole, ani łąka, ani las.

– Nie mam bladego pojęcia.

– Ja też nie mam – przyznał się w końcu Agni – ale sądząc po zapachu, zbliżamy się do miasta.

Weszli ostrożnie na osobliwy teren. Wszędzie powiewały poszarpane płachty czegoś, co wyglądało jak zgniłe prześcieradło. Krzaki silnojadu i szarostrzępu rosły pogrupowane w idealne kwadraty. Gdy Agni się przyjrzał, zrozumiał dlaczego. Cały teren pokryty był kwadratowymi, drewnianymi ramami, nieraz rzeźbionymi lub ze śladami złoceń. Krzewy rosły w nich, przebijając się do góry przez resztki płótna. Ramy chrzęściły pod stopami, pękały, gdzieniegdzie spiętrzały się w całe stosy drewnianych kwadratów. Nagle jedna z płacht wylądowała na bucie Agniego, wiatr owinął mu ją wokół cholewy. Wszystkie krasnoludy przyjrzały się zatartemu fragmentowi malowidła.