Выбрать главу

Na klepisku leżało coś, co z wyglądu przypominało brunatne naleśniczki. Były to ludzkie gówna w najwyższym stopniu rozkładu i wyschnięcia. Kiedy gówno leży w sprzyjających warunkach, po tygodniu jest puste w środku, mimo że nadal zachowuje swoją zewnętrzną formę. Po dwóch tygodniach zapada się w sobie i staje płaskie. Po miesiącu znika, a właściwie zaczyna istnieć rozpuszczone w otaczającej je materii. Bo tak naprawdę w przyrodzie nic nie znika, zmienia się tylko stan skupienia.

Gówna nie mogły pochodzić od mieszkańców wioski. Ci zostali zjedzeni najpóźniej przed rokiem. Ktoś musiał tu srać przed trzema tygodniami. Z rzadka, bo z rzadka, ale jednak…

Ludzie tu chodzili.

– Spadamy stąd – syknął Agni. – W środku są gówna!

– I co, tak się ich przestraszyłeś? Gówna nie gryzą – zarechotał Bima.

– Cicho! – powiedział Yudi. – Spadamy. Gówna to ludzie.

– A ludzie to gówna – dodał cicho Bima.

Kiedy znaleźli się w jakichś bezpiecznych zaroślach – bezpiecznych, bo straszliwie cuchnących, tak bardzo, że krasnoludy ledwo wytrzymywały, a człowiek na pewno nie dałby rady – Ardżu zwrócił się po cichu do Agniego:

– Masz u mnie… Ue, co za syf… Masz u mnie plusa za orientację.

– A trzy plusy to wpierdol – dodał Bima.

– Zamknij się. Waruna mówił nam, kche, kche… Że zajmowałeś się zawsze pracą biurową. Nie myślałem, że będziesz miał taką szybką orientację w tej chacie, z tymi gównami.

– Bo on pewnie gówna księgował!

– Zamknij się, Bima, kche, kche… Chodziłeś kiedyś w terenie?

– Byłem przez sto lat… ech… najemnikiem, jak każdy.

– Jak każdy za dawnych czasów.

– Dawnych? A ile to lat sobie liczycie?

– Cztery… i pół tysiąca – wykaszlał Yudi.

– Trzy tysiące… I siedem miesięcy – wydusił z siebie Ardżu.

– Trzy i pół… tysiąca – Bima otarł oczy, załzawione nie wiadomo czy od rechotu, czy od smrodu.

– Trzy tysiące pięć! – kichnęli równocześnie Naku i Saha.

– No tak. Ja mam jakieś czterdzieści tysięcy – powiedział Agni.

– Czy radujesz się, mój Ziofilattu? Czy rozumiesz, jaka niewiarygodna łaska spotkała ciebie, kazirodcę i sedycjonistę, winnego zdrady niezadowolenia?

– Nie. Nie raduję się, Pani… Panie.

– Dobrze, że przynajmniej jesteś szczery. Ale dlaczego się nie radujesz? Czyżbyś nie chciał żyć wiecznie?

– Bardzo bym chciał. Ale…

– Ale co?

– Ale jeżeli będę musiał wiecznie umierać, to znaczy, że nigdy, przez całą wieczność, nie będę nieśmiertelny.

– Wiesz, że bezsensowne wypowiedzi też są karane?

– To jest właśnie bardzo sensowna wypowiedź. Nieśmiertelny nie jest człowiek, który nie umiera, tylko człowiek, który nie umrze. Jeżeli wiecznie trzeba będzie mnie torturować, żeby mnie uodpornić na śmierć, to znaczy, że nigdy nie uodpornię się na śmierć tak mocno, żeby już nigdy nie umrzeć. Nie będę nieśmiertelny, tylko wiecznie śmiertelny. I wiecznie będę umierał.

– A więc wybierasz śmierć?

– Tak.

– A więc uważasz, że śmierć jest lepsza dla człowieka?

– Tak.

– A więc śmierć będzie tym, co właśnie w tej chwili spotka twoją córeczkę.

– Panie!!!

– Witaj w Rombie, Ziofilattu Vortici.

– No więc stanąłeś przed obliczem potwora, admirale Matsuhiro.

– Panienka raczy żartować.

– Jak ci się podoba twój odwieczny wróg?

– Po co takie brzydkie słowa? To radość dla wojownika móc oglądać taką śliczną pannę. Niczym jest cierpienie, gdy zostaje tak wynagrodzone.

– Czy myślisz, że te komplementy ci pomogą?

– O, widzę, że panienka w skromności wychowana. Dobrze to, dobrze, cieszy to serce starego wojownika.

– Matsuhiro… Czy ty przypadkiem… Od tortur… Nie zwariowałeś?

– Wariuję tylko na widok panienki, od uroku panienki.

– Matsuhiro… Posłuchaj, chociaż jesteś moim najgorszym wrogiem, chcę ci dać nieśmiertelność.

– Śliczne oczy fiołkowe, o, jak morze przed burzą… Nie mają takich oczu nasze panny!

– Matsuhiro…

– To wstyd, że mi kości nóg przewiercili… Oj, porwałbym pannę!…

– Matsuhiro, spróbuj pomyśleć o sobie i o swoim losie. Chcę ci dać nieśmiertelność.

– Jest tylko jeden rodzaj nieśmiertelności, którego pragnie prawdziwy mężczyzna. To nieśmiertelność w swoich potomkach. Panienka, jak rozumiem, chce mi dać potomstwo?

– Matsuhiro, jeżeli nie zamilkniesz, odeślę cię do kaciska na kilkanaście lat. I dopiero po kilkunastu latach wrócimy do tej rozmowy.

– Prawdziwy wojownik kaciska się nie boi. Ale kilkunastoletnie rozstanie z panną byłoby zbyt bolesne.

– To w takim razie mnie posłuchaj, prawdziwy wojowniku. Nie boisz się śmierci? Nie chciałbyś żyć wiecznie?

– Och, panienka raczy poddawać próbie starego wojownika… Wojownik nie boi się śmierci, on jej pragnie!

– Matsuhiro, ja pytam poważnie.

– A ja poważnie odpowiadam! Dla prawdziwego wojownika nie ma poważniejszej sprawy, panienko, niż śmierć! Wojownik jest po to, żeby umrzeć i żeby umrzeć we właściwy sposób!

– Nie ma właściwej śmierci. Śmierć jest zawsze straszna.

– Nie, jeśli jej się nie boisz. Ale do tego nie można być lękliwą panienką!

– A ja ci powiem, nieustraszony wojowniku, że w ostatniej sekundzie, w ostatnim ułamku sekundy na granicy śmierci każdy się boi. Nawet ty, nieustraszony wojowniku. Czy chcesz się przekonać?

– Ułamek sekundy to tylko ułamek sekundy, nawet na granicy śmierci! Człowiek nie będzie miał czasu, żeby zacząć się bać! I dlaczego miałby bać się ułamka sekundy wojownik, który nie bał się całego życia? Przyjmuję wyzwanie, panienko.

– Dobrze. Ale gwarantuję ci, że będziesz miał czas, żeby zacząć się bać. Twój ostatni ułamek sekundy na granicy śmierci… Będzie trwał całą wieczność.

– Panienko!

– Witaj w Rombie, admirale Matsuhiro.

– No tak. Ja mam jakieś czterdzieści tysięcy lat – powiedział Agni.

– I starczy – zawołał jakiś wesoły głos.

Krasnoludy rzuciły się na ziemię. Agni zmacał topór.

– Wyłazić, karły, z tego śmierdzącego zielska – wołał wesoły głos. – Bez broni, z rękami do góry. Całe zarośla tak śmierdzą, bo oblałem je olejem skalnym. Jeden ruch i mój kolega rzuci kilka pochodni.

– Kurwa – powiedział Ardżu.

– Wyłazić po kolei, żebym miał czas każdego związać i brodzisko wyrwać. Który pierwszy? Reszta bez ruchu ma siedzieć i czekać, aż zawołam drugiego. Bo jak nie, na przypalonym mięsku będę dziś ucztował. Krasnoludzina smaczna, ostra w smaku…

– W gardle ci stanie! – zawołał Yudi słabym głosem.

– Cicho! – krzyknął wesołek. – No, niech wyłazi pierwsza broda! Za brodę mi płacą!

– To zawodowiec – szepnął Ardżu.

– Albo chce, żebyśmy tak myśleli – odpowiedział Agni.

– Wyłazić – wołał zawodowiec. – Bo podsmażę was w tych krzakach! Głodny jestem! Wyłazić! A reszta siedzieć grzecznie w krzakach i słuchać spokojnie, jak kamrat wrzeszczy! Bo będzie wrzeszczał!

– Ja pójdę – syknął Ardżu. – Mam największy staż jako wojownik. Może poradzę sobie z nimi gołymi rękami.

– Nie – odszepnął szybko Agni. – To walka wręcz! Nieważne, kto najlepiej toporem macha, tylko kto jest najsilniejszy! No, który z was?

– Niby Bima – mruknął niechętnie Yudi. – Ale niech on nie…

– Świetnie – powiedział Agni. – Bawił nas dowcipami, niech teraz inaczej nas rozweseli. Idź, Bima.