– Masz na myśli coś konkretnego? – zapytał Reacher.
– Nie. Szkoda, że zniszczyliście zawartość tamtych pendrive’ów. Wiedzielibyśmy, jakie informacje były nowe lub inne od pozostałych.
– Musi chodzić o nazwiska – powiedział O’Donnel1. – To jedyne twarde fakty, którymi dysponujemy.
– Liczby też bywają twardymi faktami – zauważyła Dixon.
– Oślepniesz, próbując dopatrzyć się w nich jakiegoś sensu.
– Może tak, a może nie. Czasami do mnie przemawiają.
– Te nie przemówią.
W samochodzie zapanowała cisza. Na drodze nie było większych korków. Dixon przemknęła przez skrzyżowanie Czterystapiątki z Dziesiątką.
– Dokąd jedziemy? – zapytała.
– Proponuję Chateau Marmont. To spokojny hotel na uboczu.
– Na dodatek bardzo drogi – zauważył Reacher. Coś w jego głosie sprawiło, że Dixon spojrzała do tyłu.
– Reacher cienko przędzie.
– Nie jestem zaskoczona – odparła Dixon. – Nie pracuje od dziewięciu lat.
– Nie przepracowywał się także wtedy, gdy służył w wojsku – dodał O’Donnell. – Po co miałby zmieniać stare nawyki?
– Nie chce, aby inni za niego płacili – kontynuowała Neagley.
– Biedaczek – rzuciła Dixon.
– Staram się jedynie być uprzejmy.
Dixon trzymała się Czterystapiątki aż do bulwaru Santa Monica, a następnie skręciła na północny wschód, zamierzając przejechać Beverly Hills i zachodnie Hollywood, by wjechać do Sunset w okolicy Laurel Canyon.
– Nasze hasło to: Nie zadzieraj ze specjalną grupą śledczą. Nasza czwórka powinna to udowodnić. Ze względu na tych, którzy odeszli. Trzeba zdefiniować strukturę dowodzenia, opracować plan i przyjąć budżet.
– Budżet pozostawcie mnie – odpowiedziała Neagley.
– Możesz?- Tego roku Departament Bezpieczeństwa Krajowego wpompował siedem miliardów dolarów w sektor prywatny. Część tych środków trafiła do Chicago. Mam połowę tego, co znalazło się na naszym koncie.
– Jesteś bogata?
– Bogatsza niż wówczas, gdy byłam sierżantem.
– Zwrócimy ci forsę – zapewnił O’Donnell. – Ludzie zabijają z miłości lub dla pieniędzy. Ci goście z pewnością nie zrobili tego z miłości. Na pewno kryje się za tym kasa.
– Zgadzacie się, aby Neagley pilnowała budżetu? – zapytała Dixon.
– Co to jest? Demokracja? – żachnął się Reacher. Uniosły się cztery dłonie. Dwóch majorów i jeden kapitan zagłosowali za tym, aby sierżant Neagley przejęła kontrolę nad kasą.
– W porządku, a teraz plan – ciągnęła Dixon.
– Najpierw struktura dowodzenia – zaoponował O’Donnell. – Nie stawia się konia przed wozem.
– W porządku – zgodziła się Dixon. – Głosuję na Reachera.
– Ja też – odparł O’Donnell.
– I ja – powiedziała Neagley. – Zawsze dowodził.
– Nie mogę objąć dowództwa – sprzeciwił się Reacher. – Uderzyłem gliniarza. Jeśli sprawa się wyda, trafię do pudła i będziecie musieli sobie radzić beze mnie. Nie mogę przyjąć tego stanowiska.
– Zajmiemy się tym w swoim czasie – odparła Dixon.
– Ten czas szybko nadejdzie – zauważył Reacher. – Jak amen w pacierzu. Jutro, najpóźniej pojutrze.
– Może puszczą to płazem.
– Zapomnij o tym. Czy my zachowalibyśmy się w taki sposób?
– Może facet będzie się wstydził o tym zameldować?
– Nie musi tego robić. Ludzie zauważą. Ma podbite oko i rozkwaszony nos.
– Przecież gość nie wie nawet, kim jesteś.
– Wystarczy, że wie o Neagley. Śledził nas. Wie, kim jesteśmy.
– Nie możesz dać się za to aresztować – zaprotestował O’Donnell. – Wsadzą cię do pudła. Jeśli do tego dojdzie, będziesz musiał zmykać z miasta.
– Wykluczone. Jeśli mnie nie dostaną, dobiorą się do moich współpracowników. Nie chcemy tego. Musimy mieć tu przyczółek.
– Znajdziemy ci prawnika. Kogoś taniego.
– Nie, znajdziemy kogoś dobrego – zapewniła Dixon.
– Niezależnie od tego, co zrobicie, moje możliwości działania będą ograniczone.
Nikt nie powiedział ani słowa.
– Dowodzić powinna Neagley.
– Nie zgadzam się – powiedziała Neagley.
– Nie możesz. To rozkaz.
– Skoro nie jesteś dowódcą, nie możesz mi rozkazywać.
– W takim razie dowódcą będzie Dixon.
– Odmawiam – rzekła Dixon.
– Okej, niech dowodzi O’Donnell.
– Rezygnuję.
– Reacher będzie dowodził do czasu aresztowania, później zastąpi go Neagley. Zgadzacie się?
W górę powędrowały trzy dłonie.
– Pożałujecie – odparł Reacher. – Zadbam o to.
– Jaki mamy plan, szefie? – zapytała Dixon, powodując, że Reacher przeniósł się dziewięć lat wstecz do czasu, kiedy ostatni raz zadano mu podobne pytanie.
– To co zwykle – wycedził. – Dochodzenie, przygotowanie i realizacja. Odnajdziemy drani, załatwimy ich i naszczamy na groby ich przodków.
25
Chateau Marmont był starym hotelem w Sunset, u wyłom Laurel Canyon – ulubionym miejscem artystycznej bohemy. Zatrzymywały się w nim najróżniejszej maści gwiazdy filmu i rocka: Errol Flynn, Clark Gable, Marilyn Monroe, Greta Garbo, James Dean, John Lennon, Mick Jagger, Bob Dylan, Jim Morrison. Wpadali tu członkowie Led Zeppelin i Jefferson Airplane. W Chateau Marmont zmarł John Belushi, po wzięciu takiej dawki heroiny i kokainy, która powaliłaby wszystkich gości hotelowych. Chyba właśnie dlatego nie powieszono jego fotografii.
Recepcjonista poprosił o dowody tożsamości i platynową kartę Neagley, dlatego wszyscy zameldowali się pod prawdziwym nazwiskiem. Nie mieli wyboru. Później facet oznajmił, że mają tylko trzy wolne pokoje. Neagley musiała mieszkać sama, więc Reacher i O’Donnell zadowolili się wspólnym pokojem, aby każda z dam miała własne lokum. O’Donnell miał odwieźć Neagley do Beverly Wilshire samochodem Dixon, aby zabrała rzeczy i wypisała się. Później miał pojechać za nią na lotnisko Los Angeles, żeby zwrócić mustanga i odwieźć ją z powrotem. Przeznaczyli na to wszystko trzy godziny. Reacher i Dixon mieli zostać w hotelu i popracować nad liczbami.
Rozłożyli się w pokoju Dixon. Facet w recepcji twierdził, że kiedyś zatrzymał się w nim Leonardo diCaprio, po którym nie pozostał jednak żaden ślad. Reacher rozłożył na łóżku siedem arkuszy i zaczął obserwować Dixon, która pochyliła się i przystąpiła do ich analizy. Przeglądała je tak, jak niektórzy ludzie czytają nuty lub wiersze.
– Zauważyłam dwie ważne rzeczy – rzekła błyskawicznie. – Nie ma żadnego stuprocentowego wyniku. Ani jednego dziesięć dziesiątych lub dziewięć dziesiątych.
– I?
– Pierwsze trzy arkusze zawierają dwadzieścia sześć liczb, czwarty dwadzieścia siedem, a trzy ostatnie ponownie po dwadzieścia sześć.
– Co z tego wynika?
– Nie mam pojęcia. Żaden z arkuszy nie jest pełny, więc dwadzieścia sześć i dwadzieścia siedem liczb musi coś oznaczać. To celowy zabieg, nie żaden przypadek. Nie jest to jedynie ciąg liczb z podziałem na strony. Gdyby tak było, Franz zapisałby je na sześciu, a nie siedmiu arkuszach. Wyraźnie chodzi o siedem odrębnych kategorii.