Pomyślał, że Sanchez i Orozco nie traciliby czasu na pilnowanie automatów do gry.
Ruszył przed siebie do ogromnej sali z tyłu, w której grano w ruletkę, pokera i blackjacka. Podniósł głowę i zobaczył kamery. Spojrzał w lewo, w prawo i przed siebie. Zobaczył gości grających o wysoką stawkę oraz ochroniarzy i dziwki zastygłych w napięciu.
Przystanął obok stołu do ruletki. Z tego, co się orientował, ruletka w zasadzie nie różniła się od automatów do gry. Goście dostarczali pieniędzy, koło kierowało strumień forsy do innych graczy, a jeśli kula znalazła się w polu 0 lub 00, wszystko zgarniało kasyno. Ściśle określony procent dla kasyna równie niepowstrzymany i wiarygodny jak mikroprocesor w automacie do gry.
Pomyślał, że Sanchez i Orozco nie poświęcaliby wiele czasu na ruletkę.
Przeszedł do karcianych stolików, gdzie naprawdę coś się działo. Gry karciane należały do jedynych, w których jakąś rolę odgrywała ludzka inteligencja. A tam gdzie pojawia się ludzka inteligencja, podąża za nią zbrodnia. Gracz cechujący się opanowaniem, doskonałą pamięcią i podstawową wiedzą z dziedziny statystyki mógł pokonać system, co wszakże nie było żadnym przestępstwem. Wygranie z losem nie pozwoliłoby jednak facetowi zarobić sześćdziesięciu pięciu milionów dolców w cztery miesiące. Szanse były zbyt małe, chyba że pula byłaby wielkości produktu krajowego brutto małego państwa. Pasmo zwycięstw ciągnące się nieprzerwanie przez cztery miesiące wymagałoby udziału w tym gigantycznym przekręcie krupierów. Zaangażowania wielu rozdających i równie wielu graczy. Może nawet setek jednych i drugich.
Może wszyscy pracownicy kasyna grali przeciwko inwestorom.
Albo całe miasto.
Stawka wystarczająca, aby zabić.
W pomieszczeniu dało się zauważyć dużo zabezpieczeń. Kamery obserwowały graczy i rozdających. Niektóre z nich były duże i widoczne, inne – małe i dyskretne. Oprócz nich były pewnie całkiem niewidoczne. Salę patrolowali mężczyźni i kobiety w strojach wieczorowych ze słuchawką w uchu i mikrofonem na przegubie dłoni. Niczym agenci Secret Service. Byli też inni, działający w zwyczajnych ciuchach. Reacher naliczył pięciu w ciągu minuty. Pomyślał, że wielu przeoczył.
Wrócił do holu tą samą drogą i znalazł Karlę Dixon czekającą przy fontannie. Wzięła prysznic i zmieniła dżinsy oraz kurtkę skórzaną na czarne spodnium. Włosy Karli były mokre i opadały na plecy. Spodnium zapięte, bez bluzki pod spodem. Prezentowała się wspaniale.
– Vegas zostało założone przez mormonów – odezwała się. – Wiedziałeś?
– Nie – odparł Reacher.
– Dziś miasto rozwija się tak szybko, że dwa razy do roku trzeba drukować książkę telefoniczną.
– O tym też nie wiedziałem.
– Co miesiąc powstaje siedemset nowych domów.
– Skończy im się woda.
– To pewne, tymczasem kują żelazo póki gorące. Same przychody z hazardu sięgają siedmiu miliardów dolarów rocznie.
– Czuję się tak, jakbym czytał przewodnik. Dixon skinęła głową.
– Mam jeden w swoim pokoju. Co roku miasto odwiedza trzydzieści milionów gości. Oznacza to, że każdy z nich w trakcie wizyty traci ponad dwieście dolców.
– Dwieście trzydzieści trzy dolary i trzydzieści trzy centy – dodał automatycznie Reacher. – Można to uznać za definicję irracjonalnego postępowania.
– Za definicję istoty ludzkiej – powiedziała Dixon. – Każdy sądzi, że będzie tym jednym, któremu się uda.
Po chwili zjawił się O’Donnell. Ten sam garnitur, inny krawat, być może świeża koszula. Jego buty lśniły w świetle reflektorów. Może znalazł w łazience ściereczkę do polerowania obuwia.
– Trzydzieści milionów gości rocznie – zaczął.
– Wiem, Dixon mi powiedziała – wyjaśnił Reacher. – Czytała tę samą książkę.
– Dziesięć procent wszystkich mieszkańców naszego kraju. Spójrzcie na to miejsce.
– Podoba ci się?
– Sprawia, że widzę Sancheza i Orozca w całkiem nowym świetle.
Reacher skinął głową.
– Mówiłem ci, wszyscy ruszyliście przed siebie i awansowaliście.
Z windy wysiadła Neagley, ubrana podobnie jak Dixon w elegancki czarny kostium. Włosy miała mokre i starannie zaczesane.
– Właśnie wymieniamy się faktami z przewodnika – powiedział Reacher.
– Nie przeczytałam swojego – odparła Neagley. – Zamiast tego zadzwoniłam do Diany Bond. Przyjechała do miasta, poczekała godzinę i wróciła.
– Jest na nas wkurzona?
– Martwi się. Nie chciałaby, aby nazwa Little Wing przedostała się do mediów. Powiedziałam, że złożę jej wizytę…
– Dlaczego?
– Zaintrygowała mnie. Po prostu lubię wiedzieć.
– Tak jak ja – odpowiedział Reacher. – W tej chwili chciałbym wiedzieć, czy ktoś w tym mieście zrobił przekręt na sześćdziesiąt pięć milionów dolców. I jak tego dokonał.
– Naprawdę wielki przekręt – dodała Dixon. – Trzy procent całkowitego przychodu w skali roku.
– Dwa przecinek siedemdziesiąt osiem – sprostował odruchowo Reacher.
– Weźmy się wreszcie roboty – zaproponował O’Donnell.
43
Zaczęli od biurka konsjerża i pytania o dyżurnego szefa ochrony. Konsjerż zapytał, czy są jakieś problemy, na co Reacher odparł:
– Chyba mamy wspólnych przyjaciół.
Szef ochrony zjawił się po dłuższej chwili – widać spotkania towarzyskie zajmowały dalekie miejsce na liście jego priorytetów. Facet okazał się mężczyzną średniego wzrostu we włoskich butach i garniturze wartym kilka tysięcy dolarów. Miał około pięćdziesiątki, lecz nadal był szczupły i wysportowany. Sprawiał wrażenie panującego nad sytuacją i zrelaksowanego, chociaż zmarszczki wokół oczu wskazywały, że w poprzedniej robocie odbębnił przynajmniej dwadzieścia lat. Dwadzieścia lat ciężkiej harówy. Dobrze maskował swoje zniecierpliwienie, przedstawił się i uścisnął wszystkim rękę. Powiedział, że nazywa się Wright i zasugerował, aby porozmawiali w jakimś spokojnym miejscu. W czysto odruchowy sposób, pomyślał Reacher. Wewnętrzny instynkt i wyszkolenie nakazywały mu przenieść potencjalne zagrożenie w ustronne miejsce. Nic nie mogło tamować przepływu gotówki.
Znaleźli cichy kąt. Oczywiście bez krzeseł. Żadne kasyno w Vegas nie oferowało gościom wygodnego miejsca do siedzenia z dala od głównego miejsca akcji. Z tego samego powodu światła w pokojach były przyćmione. Gość czytający w swoim apartamencie stałby się zupełnie bezużyteczny. Kiedy stanęli w zgrabnym kręgu, O’Donnell wyciągnął swoją licencję prywatnego detektywa wydaną przez dystrykt Kolumbii oraz coś w rodzaju listu akredytacyjnego wydanego przez policję metra. Dixon pokazała własną licencję i dokument wydany przez policję nowojorską. Neagley miała dokument wystawiony przez FBI. Reacher nie okazał niczego, a jedynie wygładził koszulkę, ukrywając pod niąpistolet tkwiący w kieszeni.
– Kiedyś pracowałem w FBI – powiedział Wright, zwracając się do Neagley.
– Znał pan Manuela Orozco i Jorge Sancheza?
– Znałem czy znam? – zapytał Wright.
– Czy znał ich pan? – powtórzył Reacher. – Orozco na pewno nie żyje, sądzimy, że Sanchez również.
– To wasi przyjaciele?
– Z armii.
– Bardzo mi przykro.
– Nam również.
– Kiedy zginęli?
– Trzy, cztery tygodnie temu.
– Jak?
– Nie wiemy. Dlatego tu jesteśmy.
– Znałem ich – powiedział Wright. – Całkiem dobrze. Znali ich wszyscy z branży.
– Korzystał pan z ich usług? Zawodowo?
– Nie. Nie zlecamy usług zewnętrznym jednostkom. Jesteśmy zbyt dużą firmą. Podobnie jest z innymi większymi kasynami.