Zanim odbezpieczył broń, postanowił, że nie będzie strzelał. Przynajmniej nie od razu.
Runął na Neagley, na skraju wewnętrznej części chodnika. Napastnik znajdował się na środku. Kula wystrzelona pod dowolnym kątem poszybowałaby w kierunku drogi. Gdyby chybił, mogłaby trafić w przejeżdżający samochód. Nawet gdyby trafił tamtego, pocisk i tak mógłby razić przejeżdżające pojazdy. Kula kalibru.45 przeszłaby bez trudu przez ciało i kości. Z dziecinną łatwością. Potężna siła. Duża penetracja.
W ułamku sekundy podjął decyzję, że poczeka na O’Donnella, który znajdował się pod lepszym kątem. Znacznie korzystniejszym. Upadł na Dixon, blisko krawężnika. Obok rynsztoka. Linia strzału była skierowana do środka. W stronę budynków. Chybiony strzał lub kula, która przeszła na wylot, nie wyrządziłyby nikomu szkody. Pocisk utkwiłby w stercie piasku.
Lepiej, aby to O’Donnell strzelił.
Przekręcił się, uderzając o ziemię. Funkcjonował w trybie, w którym jego umysł pracował gorączkowo, a świat wokół zwalniał. Czuł, że jego ciało oblepia lepka melasa. Krzyczał na nie „szybciej”, „szybciej”, „szybciej”, lecz ono reagowało ospale. Tuż obok upadała Neagley z taką precyzją, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie. Kątem oka spostrzegł jak jej ramię uderza o ziemię, a siła rozpędu porusza głową niczym szmacianą lalką. Odwrócił się z największym trudem, jakby ktoś przyczepił mu do głowy ogromny ciężar. Zobaczył, jak pada Dixon, pchnięta przez O’Donnella.
Ujrzał jak lewe ramię O’Donnella unosi się z bolesną powolnością. Dostrzegł jego dłoń. Kciuk odbezpieczający hardballera.
Tamten oddał kolejny strzał. Wcześniej zaplanowany, w próżnię, tam gdzie przed chwilą znajdowały się plecy O’Donnella. Najwyraźniej wykonywał sekwencję strzałów. Tę, którą wcześniej przećwiczył. Strzał-ruch ręki-strzał. Reacher, a po nim O’Donnell. Mądry plan, lecz gość nie potrafił zareagować na nieoczekiwany obrót wydarzeń. Tak jakby jego umysł zablokował korek parowy. Facet był niezły, lecz nie wystarczająco dobry.
Reacher ujrzał dłoń O’Donnella zaciskającą się na kolbie i palec pociągający za spust. Uniósł lufę pistolem. Wystrzelił.
Strzał oddany z pozycji leżącej na chodniku. Zanim zdążył właściwie ułożyć ciało.
Za nisko, pomyślał Reacher. W najlepszym razie trafił go w nogę.Podniósł głowę. Miał słuszność. Tamten dostał w nogę. Tyle że postrzał w nogę pociskiem kalibru.45 o dużej prędkości nie jest błahostką. Przypomina przewiercenie kończyny szybko obracającym się długim wiertłem. Spustoszenie było olbrzymie. Facet dostał kulkę w dolną część uda. Kość udowa eksplodowała od wewnątrz, jakby umieszczono w niej bombę. Niesamowity ból. Paraliżujący szok. Masywny upływ krwi z rozerwanych tętnic.
Chociaż nadal stał, dłoń z pistoletem opadła. O’Donnell zerwał się na równe nogi, wykonując rzut do przodu, a jednocześnie wkładając rękę do kieszeni. Dopadł tamtego i uderzył go w twarz kastetem. W sam środek, całym impetem ciała ważącego sto kilogramów. Tak jakby walnął w arbuza ciężkim młotem.
Mężczyzna upadł na plecy. O’Donnell kopnął jego pistolet i przykucnął, przyciskając mu broń do gardła.
Gra skończona.
46
Reacher pomógł Dixon wstać. Neagley podniosła się o własnych siłach. O’Donnell obszedł leżącego, próbując nie wdepnąć w kałużą krwi, która powstała w okolicach jego nogi. Nie było wątpliwości, że doszło do uszkodzenia tętnicy udowej. Zdrowe ludzkie serce jest bardzo sprawną pompą, lecz w tym wypadku zajmowało się wyrzucaniem na chodnik całej krwi rannego.
– Odsuń się, Dave – poprosił Reacher. – Niech się wykrwawi. Nie ma powodu, aby zaprzątać sobie nim głowę.
– Co za jeden? – zapytała Dixon.
– Być może nigdy się tego nie dowiemy – odpowiedziała Neagley. – Jego twarz jest zupełnie zmasakrowana.
Miała słuszność. Ceramiczny kastet O’Donnella dobrze wykonał swoje zadanie. Gość wyglądał tak, jakby został zaatakowany młotkiem i nożem. Reacher chwycił faceta za kołnierz i pociągnął do tyłu. Jezioro krwi zmieniło kształt, upodabniając się do czerwonej łzy. Wykorzystując opór suchego chodnika przykucnął i sprawdził kieszenie.
Były puste.
Brak portfela i dokumentów. Nic.
Jedynie kluczyki do samochodu i pilot na zwyczajnym stalowym kółku.
Facet był blady i zaczynał sinieć. Reacher przyłożył palec do tętnicy szyjnej i wyczuł nieregularny, urywany puls. Z rany na udzie wypływała spieniona krew. W jego układzie krwionośnym było dużo powietrza. Krew na zewnątrz, powietrze do środka. Prosta sprawa. Natura nie znosi próżni.
– Facet jest na wylocie – powiedział.
– Dobry strzał, Dave – pochwaliła Dixon.
– Strzelałem lewą ręką – odparł O’Donnell. – Mam nadzieję, że zauważyłaś.
– Przecież jesteś praworęczny.
– Upadłem na prawe ramię.
– Niesamowite – przyznał Reacher.
– Co usłyszałeś?
– Odgłos przeładowywanej broni. Nabyłem tej umiejętności w wyniku ewolucji. Ten dźwięk przypomina trzask gałązki pękającej pod ciężarem drapieżnika.
– Twoja przewaga wynika z faktu, że bliżej ci do człowieka jaskiniowego niż nam.
– Żebyś wiedział.
– Kto postępuje w taki sposób? Rusza do ataku, nie przeładowawszy uprzednio broni?
Reacher cofnął się i spojrzał na leżącego.
– Chyba go rozpoznaję – powiedział.
– W jaki sposób? – zdziwiła się Dixon. – Nie poznałaby go własna matka.
– Garnitur – zauważył Reacher. – Chyba gdzieś go widziałem.
– Tutaj?
– Nie wiem. Gdzieś. Nie pamiętam dokładnie gdzie.
– Zastanów się.
– Nigdy nie widziałem tego garnituru – powiedział O’Donnell.
– Ani ja – dodała Neagley.
– I ja – przyłączyła się Dixon. – Ale to dobry znak, nie sądzicie? Nikt nie próbował nas zabić w Los Angeles. Musimy się zbliżać do rozwiązania zagadki.
Reacher rzucił Neagley pistolet i kluczyki postrzelonego, a następnie odsunął sztachetę w parkanie, który odgradzał miejsce budowy od ulicy. Szybko przeniósł ciało do środka, starając się, aby plama krwi była jak najmniejsza. Facet w dalszym ciągu krwawił. Reacher przeciągnął go przez plac, za wysoki kopiec żwiru, aż znalazł szeroki oszalowany drewnem wykop głębokości około trzech metrów i dnie wysypanym żwirem. Wykop pod betonowy fundament. Wtoczył ciało do środka. Spadło trzy metry w dół, ciężko uderzając o żwir i przewracając się na bok.
– Poszukajcie szpadla – powiedział. – Trzeba przysypać go żwirem.
– Czy on nie żyje? – zapytała Dixon.
– A jakie to ma znaczenie?
– Powinniśmy go przewrócić na plecy. W ten sposób będziemy potrzebowali mniej żwiru.
– Zgłaszasz się na ochotnika? – zapytał Reacher.
– Mam na sobie dobry garnitur. Do tej pory odwalałem całą brudną robotę.
Reacher wzruszył ramionami i wskoczył do wykopu. Przewrócił leżącego nogą i ułożył w żwirze. Podciągnął się i odebrał szpadel od O’Donnella. Do przysypania ciała potrzebowali dziesięciu taczek żwiru. Neagley znalazła hydrant, rozwinęła wąż i odkręciła wodę. Umyła chodnik, spłukując krew do ścieku. Później wycofała się za pozostałymi, zmywając z piasku ślady stóp. Reacher włożył oderwaną sztachetę na miejsce. Zatoczył koło i sprawdził okolicę. Nie idealnie, lecz całkiem znośnie. Wiedział, że pozostawili mnóstwo śladów, które bez trudu wypatrzyłby sprawny zespół dochodzeniowy, nie dostrzegł jednak niczego, co zwróciłoby czyjąś uwagę w najbliższym czasie. Zapewnili sobie margines bezpieczeństwa. W najgorszym razie kilka godzin. Może dłużej. Być może beton zostanie wylany następnego dnia i facet dołączy do grona zaginionych. Pomyślał, że nie będzie pierwszym, który zniknął w fundamentach domu w Vegas.