Minęło sześćdziesiąt sekund, przypomniał samemu sobie.
Stanął nieruchomo, przeczesując światłem latarki gabinet zmarłego przyjaciela. Gabinet pozostał nietknięty. Tak jakby Swan wyszedł na chwilę do łazienki lub udał się na lunch. Na wieszaku na kapelusze wisiała kurtka. Przeciwdeszczowa, barwy khaki. Stara, zużyta, w szkocką kratę jak kurtka golfowa. Krótka i szeroka. Dostrzegł szafki z dokumentami. Telefony. Skórzany fotel powygniatany przez ciało ciężkiego mężczyzny, który w nim siadywał. Dostrzegł komputer stojący na biurku. Nowy czysty notatnik. Długopisy i ołówki. Zszywacz. Zegar. Niewielką stertę papierów.
I przycisk do papieru, który je przytrzymywał. Kawał betonu z muru berlińskiego o nieregularnym kształcie, wielkości pięści. Szary i wypolerowany od dotyku trzymających go dłoni. Jedna równa powierzchnia nosiła wyblakłe ślady niebieskich i czerwonych linii graffiti.
Reacher podszedł do biurka i wsunął do kieszeni bryłę betonu. Zgarnął stos papierów, zwinął je i wcisnął do drugiej kieszeni. Nagle poczuł coś miękkiego pod stopami. Skierował snop latarki na podłogę. Żywe czerwone barwy. Misterny wzór. Gruby włos. Wschodni dywan. Nowy. Przypomniał sobie sznur, którym związano nadgarstki i kostki Orozca, i słowa Curtisa Mauneya: Został wykonany z sizalu, przypuszczalnie w Indiach. Musiał przybyć do Ameryki wraz z towarem, który sprowadzono.
Minęło osiemdziesiąt dziewięć sekund, pomyślał. Zostało jeszcze trzydzieści.
Podszedł do okna. Karla Dixon właśnie opuszczała parking. Jej spodnie i kurtka były pokryte białym pyłem. Przypominała ducha. Od czołgania się w pyle rozbitych płyt, pomyślał. Niosła jakieś papiery i biały kołonotatnik. Oświetlało ją urywane mruganie stroboskopowych reflektorów przed wejściem do budynku.
Zostało dwadzieścia sześć sekund.
Ujrzał w dole biegnącego O’Donnella, jakby uciekał z płonącego domu, sadzącego długimi susami, trzymającego coś przyciśniętego do piersi. Sekundę później przemknęła Neagley. Szybko, z rozwianymi czarnymi włosami. Silnie pracowała rękami, trzymając w każdej dłoni zielone teczki.
Dziewiętnaście sekund.
Przemierzył pokój i dotknął kurtki na wieszaku. Delikatnie poklepał ją po ramieniu jakby nadal była na Swanie. Później stanął za biurkiem i usiadł w fotelu. Usłyszał jego skrzypnięcie mimo wycia syren.
Dwanaście sekund.
Spojrzał na światła obłąkańczo migające w korytarzu i pomyślał, że mógłby po prostu poczekać. Wcześniej czy później, być może za niecałą minutę, zjawią się ludzie, którzy zamordowali jego przyjaciół. Dopóki ich liczba nie przekroczy trzydziestu czterech, mógłby tak sobie siedzieć i zdejmować jednego po drugim.
Pięć sekund.
Oczywiście nie było to możliwe. Po sprzątnięciu trzech lub czterech pozostali przegrupowaliby się w korytarzu i zaczęli myśleć o użyciu gazu łzawiącego, wezwaniu posiłków i włożeniu kamizelek kuloodpornych. Może nawet zdecydowaliby się na wezwanie glin lub FBI. Reacher wiedział, że nie mógłby zlikwidować tych, których trzeba, bez oblężenia trwającego trzy lub cztery dni, podczas którego musiałby stawić czoło kilku drużynom SWAT.
Jedna sekunda.
Zerwał się z fotela i skoczył przez rozbite drzwi. Na korytarzu skręcił w lewo, by po chwili znaleźć się na schodach. Neagley otworzyła mu drzwi. Na pierwszym piętrze znalazł się dziesięć sekund po czasie. Minął chryslera stojącego nieruchomo w holu i dotarł na parking z piętnastosekundowym spóźnieniem. W rozerwanej bramie miał czterdzieści sekund spóźnienia. Zaczął biec w kierunku słabego odblasku srebrnego prelude. Wóz stał w odległości stu metrów od niego, daleki, niepozorny i samotny. Dwie pozostałe hondy już odjechały. Pokonał setkę w dwadzieścia sekund i skulił się we wnętrzu samochodu. Zatrzasnął drzwi. Ciężko oddychał przez otwarte usta. Odwrócił głowę i ujrzał kilka świateł w oddali. Samochody szybko jechały, kołysząc się na zakrętach i pochylając w przód z powodu gwałtownego hamowania.
64
W sumie trzy wozy. Nadjechały z dużą prędkością i stanęły na drodze w pobliżu uszkodzonej bramy. Zamarły nieruchomo, ustawione pod przypadkowym kątem, z pracującymi silnikami i światłem reflektorów przeszywającym nocną mgłę. Nowe chryslery 300C. Ciemnoniebieskie. Podobne do tego, który stał zaparkowany w holu New Age.
Z samochodów wysiadło pięciu facetów. Dwóch z pierwszego, jeden z drugiego i dwóch z trzeciego. Reacher był w odległości stu metrów od nich, obserwował, co się dzieje przez przyciemnioną szybę, zza rogu ogrodzenia New Age. Światła trzeciego wozu oślepiały go, powodując, że nie widział szczegółów. Gość, który przyjechał drugim samochodem, miał na sobie krótką kurtkę przeciwdeszczową wyglądającą na czarną. Pod spodem nosił biały T-shirt. Oglądał wyłamaną bramę, dając znak pozostałym, aby się nie zbliżali. Jakby brama stanowiła jakieś zagrożenie.
Były gliniarz, pomyślał Reacher. Instynktownie nie chce zatrzeć śladów w miejscu popełnienia przestępstwa.
Cała piątka utworzyła następnie zwarty szyk w kształcie grotu strzały. Facet w kurtce przeciwdeszczowej stanął najbliżej rumowiska. Ruszyli do przodu, powoli i ostrożnie, krok za krokiem, na ugiętych nogach, z głowami pochylonymi do przodu, jakby byli zdumieni tym, co widzą. Nagle zatrzymali się i szybko wycofali za samochody. Silniki zamilkły, światła zgasły i wokół zapanował mrok.
Nie są głupi, pomyślał Reacher. Boją się zasadzki. Myślą, że nadal jesteśmy w środku.
Obserwował tamtych, dopóki jego oczy nie przywykły do ciemności. Wyjął komórkę, którą zdobył w Vegas i zaczął przeglądać menu, aż odnalazł ostatnio wybrany numer. Wcisnął klawisz i przyłożył aparat do ucha, obserwując, który z nich zareaguje.
Stawiał na gościa w kurtce przeciwdeszczowej.
Błąd.
Żaden się nie poruszył. Żaden nie wyciągnął z kieszeni komórki i nie sprawdził, kto dzwoni. Żaden nawet nie drgnął. Po jakimś czasie usłyszał sygnał poczty głosowej. Rozłączył się. Ponownie wybrał numer i ponownie nie zaobserwował żadnej reakcji. Żadnemu nie drgnął ani jeden mięsień. To niemożliwe, aby dyrektor ochrony wyruszył na pilną interwencję bez włączonej komórki. Żaden z tej piątki nie był szefem. Nie był nim gość w przeciwdeszczowej kurtce. W najlepszym razie zajmował trzecie miejsce w hierarchii, zaraz po Swanie. Był wolny i ociężały. Nie miał instynktownego zmysłu taktyki. Na jego miejscu byle półgłówek wykombinowałby, co robić. Mały sześcienny biurowiec, w środku uzbrojeni napastnicy, do dyspozycji trzy solidne samochody. Dawno temu powinien był rozwiązać problem. Wszystkie wozy szybko wpadają do środka i rozjeżdżają się w różne strony. Okrążają budynek. Otwierają ogień. Dwóch gości z tyłu, dwóch z przodu i po kłopocie.
Cywile, pomyślał Reacher.
Czekał.
W końcu facet w kurtce przeciwdeszczowej podjął właściwą decyzję. Wyjątkowo długo nad tym myślał. Kazał się wycofać swoim ludziom. Ci rozpędzili się i wjechali na parking z dużą prędkością. Reacher obserwował, jak okrążają budynek kilka razy, a następnie uruchomił silnik i ruszył na zachód.
Jechał bocznymi uliczkami, unikając autostrad. Zauważył, że tej nocy roiło się na nich od gliniarzy, których nie widział nigdzie indziej. Uznał, że woli być przesadnie ostrożny. Zgubił drogę w pobliżu stadionu Dodgersów i zatoczył krąg bez celu, mijając Akademię Policyjną w Los Angeles. Zatrzymał się obok Echo Park i zadzwonił do pozostałych. Byli prawie w domu, sunęli na zachód z umiarkowaną prędkością jak bombowce powracające z nocnego rajdu.