Długoletni, niezmienny szacunek przyciągał tu państwa Weston i pana Knightleya; zaś pan Elton, młody człowiek, trawiący, acz niechętnie, życie w samotności, uważał sobie za wielki zaszczyt, jeżeli mógł, zamiast spędzić wieczór w swej pustelni, znaleźć się w eleganckim, ożywionym salonie pana Woodhouse'a i ujrzeć uśmiech jego ślicznej córki. Nie było zatem obawy, aby miał kiedykolwiek wyrzec się tej przyjemności.
Z kolei istniało inne kółko, spośród którego najłatwiej osiągalne były pani i panna Bates oraz pani Goddard; wszystkie te trzy panie nie omieszkały nigdy skorzystać z zaproszenia do Hartfiełd, posyłano po nie i odwożono je do domu tak często, że pan Woodhouse przestał uważać to za ciężką pańszczyznę zarówno dla Jamesa, jak dla koni. Gdyby podobna konieczność miała zdarzać się zaledwie raz na rok, uważano by to, rzecz prosta, za istne utrapienie.
Pani Bates, wdowa po duchownym w Highbury, była to wiekowa dama, która nie mogła już w niczym brać udziału poza wypiciem filiżanki herbaty i zagraniem partyjki kwadryla. Mieszkała z niezamężną córką, żyła bardzo skromnie, okazywano jej zaś względy i poważanie należne nieszkodliwej starszej pani znajdującej się w tak trudnych warunkach życiowych. Jej córka cieszyła się niezwykłą sympatią jak na kobietę ani młodą, ani przystoją, ani bogatą, ani zamężną. Panna Bates zdawała się mieć najmniej w świecie szans, by zdobyć sobie poklask ogółu; nie odznaczała się też wybitnym umysłem, który mógł bądź zastąpić naturalne powaby, bądź zastraszyć niechętnych tak, aby okazywali jej pozorny szacunek. Nie szczyciła się nigdy ani pięknością, ani rozumem. Młodość jej minęła bez żadnych szczególnych przeżyć, zaś wiek średni poświęciła całkowicie opiece nad podupadającą na zdrowiu matką oraz wysiłkom, aby niewielkie dochody starczyły w miarę możności na zaspokojenie bieżących potrzeb. Mimo to była kobietą pogodną, kobietą, którą każdy wspominał życzliwie. Jej bezgraniczna dobra wola i łatwe usposobienie dokonały tego cudu, Kochała wszystkich, szczęście wszystkich leżało jej na sercu, jej bystre oko umiało dostrzec zalety każdego; siebie samą uważała za istotę wyjątkowo szczęśliwą, otoczoną widomymi objawami łaski losu: idealną matką, tylu dobrymi sąsiadami i przyjaciółmi, domem, gdzie nie zbywało na niczym. Prostota i pogoda jej charakteru, wdzięczne serce, skromne wymagania zjednywały wszystkich i były zarazem nieprzebraną kopalnią szczęścia dla niej samej. Umiała szeroko się rozwodzić nad drobiazgami, co bardzo odpowiadało panu Woodhouse, który miał zawsze w zanadrzu mnóstwo błahych nowinek i niewinnych plotek.
Pani Goddard była przełożoną pensji, nie szkoły ani zakładu naukowego, ani też żadnej z tych instytucji, głoszących w długich, bezsensownie kwiecistych zdaniach, że rozwijają talenty we wszelkich dziedzinach sztuki, zaszczepiając zarazem swoim wychowankom wytworne maniery oraz kształtując ich umysły i serca wedle nowych zasad i nowych systemów pedagogicznych, w których to zakładach młode panny, w zamian za olbrzymią opłatę, mogły tylko stracić zdrowie, a nabijać próżności. Nie, pani Goddard prowadziła prawdziwą, uczciwą staroświecką pensję z internatem, gdzie rozsądną dawkę umiejętności sprzedawano po rozsądnej cenie, gdzie można było umieścić córki, by nie zawadzały w domu i mogły zdobyć sobie nieco wykształcenia bez obawy, że powrócą pod dach rodzicielski jako geniusze. Pensja pani Goddard cieszyła się jak najlepszą opinią, bardzo zresztą słusznie, gdyż Highbury uchodziło za miejscowość wielce zdrowotną; przełożona posiadała obszerny dom i ogród, dzieci żywiła zdrowo i obficie, latem pozwalała im dużo biegać, zaś zimą własnoręcznie opatrywała ich odmrożenia. Nic dziwnego więc, że prowadziła za sobą do kościoła dwadzieścia par pensjonarek. Była kobietą nieładną, o silnie rozwiniętym instynkcie macierzyńskim, ciężko pracowała za młodu, uważała więc, że należy się jej teraz od czasu do czasu chwila wytchnienia, jak na przykład pójście do kogoś na herbatę, a ponieważ wiele zawdzięczała niegdyś dobroci pana Woodhouse'a, gotowa była na jego wezwanie, jeśli tylko mogła, opuścić swoją schludną bawialnię, obwieszoną dokoła robótkami ręcznymi uczennic, by wygrać lub przegrać parę szylingów przy jego kominku.
Te właśnie panie Emma często gromadziła u siebie, rada, że może to czynić ze względu na ojca, gdyż dla niej osobiście obecność ich nie była żadnym lekarstwem na brak pani Weston. Cieszyło ją, że ojciec zdaje się tak dobrze czuć w tym towarzystwie, i była bardzo zadowolona, że potrafi tak sobie radzić w nowych warunkach; jednakże monotonne pogawędki trzech kobiet tego pokroju uzmysławiały jej, że każdy wieczór spędzony w podobny sposób to właśnie jeden z dłużących się bez końca wieczorów, których się zawczasu obawiała.
Kiedy siedziała któregoś rana, rozmyślając nad oczekującym ją dziś podobnym zakończeniem dnia, doręczono jej bilecik od pani Goddard; przełożona pensji prosiła w pełnych szacunku zwrotach o pozwolenie przyprowadzenia z sobą panny Smith; prośba wielce pożądana, gdyż panna Smith była to osóbka siedemnastoletnia, którą Emma dobrze znała z widzenia i od dawna się nią interesowała z uwagi na jej nieprzeciętną urodę. W odpowiedzi na bilecik wystosowała bardzo uprzejme zaproszenie, wieczór zaś przestał już napełniać lękiem uroczą panią domu.
Harriet Smith była czyjąś nieślubną córką. Przed kilku laty ktoś umieścił ją na pensji pani Goddard i ten sam ktoś niedawno wyniósł ją z rangi pensjonarki do rangi pensjonariuszki przełożonej. Tyle wiedziano na ogół o jej dziejach. Nie widać było, aby miała przyjaciół poza tymi, których zdobyła sobie w Highbury, wróciła niedawno z długich odwiedzin u jakichś młodych panien, koleżanek z pensji.
Była to bardzo ładna dziewczyna, a jej typ urody budził w Emmie szczególny podziw. Niewielkiego wzrostu, pulchna, miała delikatną świeżą cerę, błękitne oczy, jasne włosy, regularne rysy, wyraz twarzy pełen słodyczy; toteż, zanim wieczór dobiegł końca, Emma była równie zachwycona jej sposobem bycia, jak jej osobą, i postanowiła, że będzie podtrzymywała tę znajomość.
Panna Smith nie zdradzała w rozmowie niezwykłej inteligencji, lecz Emma uważała, że jest bardzo ujmująca: nie będąc przesadnie nieśmiała, rozmawiała chętnie, a jednak bez narzucania się, z należnym i przynoszącym jej zaszczyt szacunkiem; zdawała się tak wdzięczna za goszczenie jej w Hartfield i tak szczerze pod wrażeniem wszystkiego, co ją tu otaczało, a co górowało poziomem i wykwintem nad warunkami, do których nawykła, że musiała być osobą obdarzoną zdrowym rozsądkiem i zasługującą na poparcie. I poparcie to otrzymać powinna. Łagodne błękitne oczy i wszystkie wrodzone jej wdzięki nie powinny się marnować wśród pośledniejszego towarzystwa Highbury i kół z nim związanych. Znajomości, które dotychczas nawiązała, są jej niegodne. Przyjaciółki, u których właśnie bawiła, choć bardzo zacnego środowiska, mogły jej tylko zaszkodzić. Rodzina ta, nazwiskiem Martin – Emma znała ją dobrze ze słyszenia, dzierżawiła bowiem dużą farmę od pana Knightleya i mieszkała w obrębie parafii Donwell – cieszyła się wprawdzie szacunkiem, pan Knightley cenił ją wysoko, lecz byli to ludzie prości i nieokrzesani i niewłaściwą było rzeczą, by dziewczyna, której brak tylko trochę wykształcenia i poloru, by stać się doskonałością, utrzymywała z nimi zażyłe stosunki. Emma się nią zajmie, ogładzi ją, oderwie od niewłaściwych znajomości, wprowadzi w krąg dobrego towarzystwa, ukształtuje jej przekonania, nauczy dobrych manier. Było to zadanie ciekawe, świadczące o dobrym sercu, całkowicie odpowiednie dla pozycji Emmy i jej możliwości, zdolne wypełnić wolny czas, jakim rozporządza.