– Ręce do góry, policja!
Ale czy ton był nieprzekonujący, czy pora nieodpowiednia, dość, że specjalista od kodu Morse’a uskoczył jak piłka i znikł za występem muru.
– Stać, stać, bo będę strzelał! – regulaminowo uprzedził zbiega Tim. Tamten jednak lekceważył sobie wszelkie ostrzeżenia. Sadził wielkimi susami, klucząc zarazem jak zając w rżysku.
– Trudno – pomyślał Tim, unosząc colta. Bang! Bang!
Ten drugi strzał był już zbyteczny. Ezechiel z szeroko rozrzuconymi rękami leżał w poprzek rynsztoka, z wyrazem dziwnej satysfakcji w rozwartych oczach. Przeszukanie kieszeni niewiele dało, poza gazem paraliżującym w aerozolu (jego działanie poznał na sobie nieszczęsny portier), była jeszcze latarka, mały pistolet i chyba przez zapomnienie gruszka z kluczem hotelowym pokoju numer 341. Hotel nosił nazwę „Finisz”. Aha, w wewnętrznej kieszeni obok zwitka pieniędzy, dłoń gliny wymacała książeczkę niewielkiego formatu. Było to „Objawienie św. Jana” znane pod popularnym tytułem – „Apokalipsa”.
18. Walter
Nareszcie pojawiła się szansa na ucieczkę. Musiałem ją wykorzystać! Początek ewakuacji nie nastręczał trudności. Sprawdziłem linę, wyglądała na wytrzymałą, przymocowałem ją do solidnego pnia, a na krawędź dachu rzuciłem kawałek grubej tkaniny, aby zapobiec przetarciu się sznura; dla lepszego schodzenia zawiązałem też parę węzłów. Dokonawszy tego wszystkiego, rzuciłem koniec liny w dół i spuściłem nogi poza okap. Powiało zapachem i zgiełkiem metropolii. Pół kilometra w dole kolumny samochodów posuwały się wielopoziomowymi autostradami na kształt pielgrzymek żuczków czy innych karaluchów, autobusy przypominały owady zwane za czasów mego dzieciństwa karawaniarzami, a wielkie, kilkuczłonowe ciężarówki transkontynentalne kojarzyły się z mrówkami taszczącymi swe jaja w rozgrzebanym mrowisku. Ująłem mocno linę i wychyliłem się jeszcze bardziej. Głupia sprawa, najbliższe okna odległe były o osiem metrów, a ściana wieżowca lśniła gładzią aluminiowych płytek. Wśród różnorodnych sportów uprawianych przeze mnie miałem parę osiągnięć alpinistycznych: zimowe wejście na Mont Blanc, letnie na Kilimandżaro i jesienne na Annapurnę. Oczywiście, zawsze miałem wtedy asekurację w postaci wytrenowanych górali, szerpów czy ratowników alpejskich. Uważałem, że ryzyko jest wtedy najprzyjemniejsze, gdy go nie ma. Poza tym, w wypadku zmęczenia zawsze mogłem zdobyć szczyt „na barana”. Obecna sytuacja nie pozostawiała mi jednak wyboru. Ruszyłem. Lina zakolebała się wahadłowo. Świat zatańczył pode mną, przypominając natrętnie, że pół kilometra w pionie to dużo więcej niż ten sam dystans w poziomie.
– Patrz tylko w górę, tylko w górę! – powtórzyłem sobie maksymę wspinaczy.
Popatrzyłem i widok zmroził mnie bardziej niż wiatr hulający pod moją samodziałową szatą. Sponad okapu spoglądało na mnie coś żółtego. Chciałem posunąć się niżej, ale ręce dziwnie kurczowo zacisnęły się na węzłach. To coś żółtego miało skośne oczy, ciemne włosy i ostrzyło o krawędź dachu kordelas. Zgrzyt noża wykluczał możliwość złudzenia optycznego.
– Zaiste, miły spacer, czcigodny panie Walterze – powiedziała naraz zjawa nie zaprzestając ostrzenia.
– Tak, właśnie – bąknąłem, dyndając na sznurze jak zdechła ryba. – Lekarz zalecił mi sporo ruchu na świeżym powietrzu.
– Słuszna maksyma, czcigodny. U nas, w cieniu wielkiej Fudżi, mawiają: „Lotem bliżej!” Pomogę ci.
Charakterystyczne wzniesienie noża dowodziło, że uprzejmy przedstawiciel Dalekiego Wschodu serio traktuje pomysł dopomożenia mi w jak najszybszym dotarciu na dół. Niemal fizycznie czułem, jak kordelas pogrąża się we włóknach liny.
– Stop, Nakayama, wystarczy! – zabrzmiał nagle głos Jeremiasza.
– Czy pan Walter ma wrócić, gwiazdo mego dachu? – zapytał Japończyk z wytwornością właściwą jego nacji.
– Niech jeszcze trochę podynda! – doleciał zjadliwy śmieszek Piętaszki.
– Powiedziałem, wystarczy!
– Twoja wola, pagodo mej duszy, chociaż nasze stare przysłowie mówi: siedem razy upadniesz, osiem razy powstaniesz… On może być groźny, ale go wyciągnę!
To mówiąc, ruchem mistrza wędkarskiego pociągnął za linę, a ja jak szczupak rekordzista wylądowałem na piaszczystym wzgórku.
– Skąd on się tu wziął – wybełkotałem. – Ten bandyta?!
– Ostrożnie z epitetami – powiedział Jeremiasz. – Nakayama jest wcieleniem dobroci, ale raz powziętą urazę zachowuje dozgonnie. Jako typowy syn Kraju Kwitnącej Wiśni prędzej popełni harakiri, niż zejdzie z raz obranej drogi.
Spojrzałem na nieprzeniknioną twarz Japończyka. Ukłonił się uprzejmie.
– Ponadto – ciągnął pustelnik (chociaż jak na pustelnię zaczął się tu robić stanowczo za duży tłok) – nasz tokijski przyjaciel jest mistrzem sztuk walki. Aliści ma swoisty kodeks moralny, nie zabija bez wyraźnego polecenia. Pamiętam, jak trzy dni katował pewnego nieszczęśnika, ponieważ wyjeżdżając zapomniałem dać mu rozkaz: dobij! – Tu machnął ręką. – Możesz odejść, Naki.
Nakayama ukłonił się, zakręcił się na pięcie i znikł w zieleni, a po paru sekundach doleciało nas zagadkowe pluśnięcie.
– Burczy nam w brzuchu – powiedziała Piętaszka. – A śniadanie stygnie.
– Doskonale, zaproś Waltera, niech raz ma gastronomiczną odmianę, a ja tymczasem pójdę wydoić kozy.
Kuchnia i spiżarnia w ziemiance – salonce zaopatrzona była jak stołówka dla senatorów. Puszkowane szynki, kapsuły z kawiorem, wina i koniaki, konserwy z łososia robiły wrażenie nawet na człowieku przyzwyczajonym do dobrej kuchni…
„Wykluczone, żeby te zapasy leżały tu od dziesięciu lat”, powiedziałem sobie w duchu. Gospodyni jednak nie jedzenie było w głowie.
– Może pobaraszkujemy trochę? – zaproponowała, chichocząc. Miałem ochotę ją stłuc. Odgadła to.
– Dam ci, kochany, dyscyplinę i pejcz. To lubię – rzekła, oblizując się. – Nie chcę tylko, żeby Jeremy wiedział o naszej „rozmowie”. Stary jest zupełnie nietolerancyjny. Fanatyk w każdym calu.
– A wczorajsze igraszki puścił płazem?
– Wczoraj oddałam ci się służbowo, dla dobra sprawy… No – ostrymi pazurkami przejechała po moim ramieniu – buzi!
– Buzi później! Posłuchaj, kochana. Nie mam zamiaru mieszać się w wasze interesy, ale muszę jak najprędzej dać stąd nogę. Słowo biznesmena, że nie wspomnę nikomu o waszej Enklawie. Więcej, jeśli chcecie, użyję swoich wpływów, aby poskromić tych gangsterów…
– Dlaczego nie chcesz tu zostać… brzydalu?
– Nienawidzę pustelnictwa.
– Widzisz przecież, że pustelnie mogą być różne. Są jedynki, są pustelnie grupowe. A pustelnia sześcioosobowa to prawdziwa seks grupa.
– Możemy pustelnikować wszędzie, złotko: w Rio de Janeiro i Honolulu! Ale ten przeklęty dach działa mi na nerwy!!!
– Lęk wysokości?
– Nie, poczucie marnowania czasu.
– No to nie marnujmy go! Tu uderz! Tu! I nałóż mi kolczatkę. Do krwi! – zażądała.
– Pomóż mi w ucieczce, Piętaszko, a zrobię cię pierwszą damą świata!
– Nie chcę być damą, chcę być dziwką! – zaśmiała się.
I wtedy przypomniałem sobie! Te słowa, ten ton, te oczy. Operacja plastyczna zmieniła jej nosek, a dobry fryzjer przerobił uczesanie i kolor włosów. Wszystkiego jednak zmienić nie można. To samo zdanie trzy lata temu wypowiedziała na tajnej konferencji prasowej córka Szefa Super Secret Service, Sonia. Było to w miesiąc po jej ucieczce z domu rodzicielskiego i przyłączeniu się do sekty apokaliptyków.