18. Autor
Zanim jeszcze ciało Ezechiela zdążyło wystygnąć na dobre, Tim za pomocą krótkofalówki zebrał swoją trzyosobową grupę. Przy czym pod określeniem „swoja” kryło się coś dwuznacznego. Nominalnie Tim był szefem, ale miał świadomość, iż obaj podlegli mu funkcjonariusze kontrolują jego posunięcia, informując o wszystkim przełożonych. (Szef SuSeSu wie, jak organizować ludzi na zasadzie ograniczonego zaufania). Zespół prezentował się malowniczo: ogromny Murzyn – Bob, chuderlawy Mike z niewątpliwą domieszką krwi indiańskiej i bladolicy Tim dopełniali się jak klocki w kolorowej układance. Łączyły ich obszarpane kostiumy „dzieci bożych”. Były inspektor błyskawicznie wprowadził kolegów w sytuację i skromnie przyjął gratulacje współpracowników.
– Czy Ezechiel coś zeznał? – zapytał Mike, nie przestając żuć gumy. Zawsze musiał ruszać szczękami. A gdy brakowało balonówy, żuł przekleństwa.
– Nic nie zeznał i nie zezna – odrzekł Tim. – Niestety, strzelam za celnie. Wiemy jednak, gdzie szukać tych ptaszków – uniósł gruszkę z kluczem: Hotel „Finisz”.
– A ja nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie dorwiemy tego cwaniaczka z dachu. Po tym, co mówiłeś o sygnałach Morse’a nie ma wątpliwości, że jest w kontakcie z apokaliptykami. Zróbmy desant i podduśmy go! – podniecił się Mike.
– Mamy za mało konkretnych dowodów – zaoponował Tim. – Wszystko opiera się wyłącznie na domniemaniach, poszlakach, domysłach… Poza tym jest z nimi Sonia, co stanowi poniekąd jego puklerz…
– Jedźmy więc do hotelu „Finisz” – mruknął Bob. – Dla niepoznaki proponuję ruszyć jakimś kradzionym wozem…
– OK! – zgadza się były inspektor. Nie ma zresztą innej koncepcji. Nadal nie wie, jak dopaść przeciwnika ukrytego na „dachu”. Chyba, żeby apokaliptycy złożyli jakieś zeznania obciążające Jeremiasza. Na razie trudno jest cokolwiek zrobić – Sonia, jako pełnoletnia, nie może być sprowadzona do domu siłą, pustelnik-dachowiec w świetle obowiązującego prawa jest czysty. A że związał się z sektą apokaliptyków, powstałą jako odprysk gminy samobójców? No cóż, na żadnym z piątki proroków nie ciążyły zbrodnie, w orgii śmierci w Księżycowej Osadzie na Saharze nie brali żadnego udziału. A że wieszczyli koniec świata? Cóż, na ten temat lamentuje tyle sekt, bractw i stowarzyszeń, że starczyłoby nie na jeden, a na tysiąc kataklizmów. Gdyby nie zielona teczka, która pewnego dnia znalazła się na biurku Szefa Super Secret Service, w ogóle nie podjętoby żadnej akcji.
Tymczasem Bobowi bez trudu udaje się uruchomić jakiegoś starego chevroleta. Ruszają. Do hotelu położonego na odległym przedmieściu mają przeszło czterdzieści kilometrów. W trakcie drogi zaczyna świtać. Spoza gór okalających skalistym wieńcem Wielką Depresję wschodzi słońce, zapowiadając skwarny dzień. Tim z pewnym wzruszeniem myśli o małej Zuzannie oczekującej go w hotelu „Minerwa”.
„Pewnie się o mnie niepokoi, maleństwo. Była cały dzień na kursie, dostała nawet piątkę…”
Oto i hotel „Finisz” – nieforemny, kryty saidingiem pawilon, położony opodal wjazdu na autostradę. Chłopcy zostają na ulicy, a Tim wkracza do recepcji i budzi recepcjonistę… Podaje się za apokaliptyka i pyta o Ezechiela, opisując dość barwnie jego powierzchowność.
– Tak, mieszka tu razem z czterema kolegami… Bardzo przyjemni studenci teologii. Płacą regularnie! Pokoje 34, 5 i 6, 7… – informuje go łysy kurdupel, ledwie wystający zza kontuaru.
Tim wbiega na schody, odbezpieczając broń. Kopnięciem wyważa drzwi. Niestety, pokój jest pusty. Tak samo trzy następne. Kiedy dołączą partnerzy, rewizja wykryje jedynie kufer wypełniony – rzecz znamienna – pięcioma bardzo grubymi futrami, zupełnie nieprzydatnymi w ciepłym klimacie Wielkiej Depresji. Wracają przygnębieni.
– Chyba zapomniałeś mi powiedzieć, że koledzy wypuścili się gdzieś na noc – zwraca się Tim do łyska krasnala.
– A rzeczywiście, zupełnie zapomniałam. Wychodzili przed świtem na medytację.
– Wie pan gdzie?
Recepcjonista milczy i zerka niespokojnie na trójkę obszarpańców.
– Jesteśmy również badaczami Pisma – szczerzy zęby inspektor.
– Będziemy niepocieszeni, jeśli nie nawiążemy kontaktu z naszymi braćmi w Panu. – Tu wyciąga przygotowany banknot. Nominał jest wystarczający, by człowieka kupić, a nie rozpaskudzić. – Gdyby był pan tak uprzejmy dać nam znać, gdy wrócą… To jest nasz telefon.
– Czy ma pan też jakieś świątobliwe imię? – pyta mężczyzna, chowając skwapliwie banknot.
– Oczywiście, brat Abakuk – odpowiada z uśmiechem Tim.
– Tylko proszę nic nie mówić o naszej wizycie pańskim gościom, chcemy im zrobić miłą niespodziankę.
Ledwo zamykają się za nimi drzwi, recepcjonista szybko przeciera oczy i wykręca jakiś numer.
– Byli tu tacy trzej, wyglądali na przebranych gliniarzy. Ale słabo węszyli. Ich szef podał nawet swój numer 347-78-91, wewnętrzny 621. Sprawdziłem, to jest hotel „Minerwa”.
19. Walter
Od dwóch dni nie mam apetytu. Nie lubię niejasnych sytuacji, a intuicja podpowiada mi, że Jeremiasz nie powiedział całej prawdy. „Odcięci od świata?” Akurat! W jaki sposób na dachu znalazłaby się Sonia? Skąd nagle wziął się ten dziki kamikadze? I co za pomysł robić sobie kryjówkę w tak widocznym punkcie? O ile jeszcze z ziemi ze względu na wysokie obramowanie dachu Enklawa jest zakryta, z powietrza dostępna jest jak kanapka na półmisku.
Nie znajduję odpowiedzi na żadną z tych kwestii. Aby uspokoić nerwy, biorę się za międlenie konopi.
„I usłyszałem głos jednej z czterech postaci, donośny jak grzmot, mówiący: Chodź! I widziałem, a oto biały koń, ten zaś, który siedział na nim miał łuk, a dano mu koronę i wyruszył, aby zwyciężać…”
Tim odczytał werset zakreślony ołówkiem. Obok na marginesie kieszonkowego wydania „Apokalipsy” postawiony był mały krzyżyk. Widać Ezechiel należał do bardzo aktywnych czytelników Pisma.
„A gdy zdjął drugą pieczęć, usłyszałem, jak druga postać mówiła: Chodź! I wyszedł drugi koń, barwy ognistej, a temu, który na nim siedział, dano moc zakłócić pokój na ziemi, tak by mieszkańcy jej zabijali się nawzajem…”
I ten fragment opatrzony był znakiem, jakby i ta sprawa była odfajkowana. Podobnie przekreślony był werset trzeci i czwarty: „I widziałem, oto siwy koń, a temu, który na nim siedział, było na imię śmierć, a piekło szło za nim…”
Wokół jadących agentów z wolna budziło się miasto. Bob nalegał, by się pospieszyli.
– Nie musimy się spieszyć – recepcjocjonista na pewno da znak, kiedy apokaliptycy powrócą. Znam się na ludziach. Ten karzeł za setkę zrobi wszystko… – twierdził wszystkowiedzący Mike.
– Chyba, że ktoś zapłacił więcej – refleksyjnie zauważył inspektor, zabierając się za piąty a następnie szósty passus „Objawienia Św. Jana”.
„I widziałem, gdy zdjął szóstą pieczęć, że powstało trzęsienie ziemi i słońce pociemniało jak czarny wór, a cały księżyc poczerwieniał niby krew. I gwiazdy niebieskie spadły na ziemię, jak drzewo figowe zrzuca figi swoje, gdy wiatr gwałtownie nim potrząśnie…”
Wjechali na szczyt estakady, gwałtowny poryw rannego wiatru zachybotał samochodem. Tim, nie wiedząc czemu, wzdrygnął się. Czyżby czytelnik Objawienia zakreślał fragmenty stanowiące analogie ze współczesnym światem?
„I niebo znikło jak niknie zwój, który się zwija, a wszystkie góry i wyspy zostały ruszone z miejsc swoich. I wszyscy królowie ziemi i możnowładcy, i wodzowie, i bogacze, i mocarze, i wszyscy niewolnicy, i wolni ukryli się w jaskiniach i skałach górskich. I mówili do gór i skał: Padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem tego, który siedzi na tronie”.