Były inspektor wskazał łańcuch gór na północ od Wielkiej Depresji.
– Tam!
26. Autor (nadal)
Wielka Depresja to geologiczny paradoks natury. Głębokie zapadlisko tektoniczne, odległe od wybrzeża, otoczone skalnym szańcem niebotycznych gór, z jedną tylko bramą od południowego zachodu, przez którą kanionem przebija się rzeka, kolej i autostrada. Od północy góry są najwyższe. Jest to prawdziwy raj dla turystów, lasy pełne wszelakiej, sztucznie dokarmianej zwierzyny, jeszcze dziś dają przyjemność amatorom fotograficznych polowań. Kilkanaście nitek wybornych szos wspina się na szczyty wzgórz. Jedną z nich pędził wóz z grupą A-12.
Agenci przezornie zaparkowali o pół kilometra od zrujnowanego bungalowu. Jako zwiadowca wyruszył Mike, niepozorny Mike, na którego cherlactwo nabrał się już niejeden bandzior. Przygotowując się, policjant wyciąga strzykawkę. Zastrzyk w lewą nogę powoduje natychmiastowy jej obrzęk. Zamiast kostiumu apokaliptyka wkłada strój zamożnego turysty. Listę rekwizytów uzupełnia jeszcze ręczna kamera i sękaty kij. Tak przygotowany przyobleka twarz w grymas bólu i kuśtykając, zbliża się do zabudowań od strony urwistych skałek. Nie udaje mu się podejść zbyt blisko.
– Hola, hola, to jest teren prywatny! – powstrzymuje go dobitny głos, a przed agentem wyrasta masywna postać Eklezjasty.
– Chciałbym stąd ty… tylko zadzwonić – bąka Mike, krzywiąc się okrutnie. – Mój przyjaciel, tam… osunęliśmy się ze skałek…
– Kto przyszedł, Eki? – z wnętrza pawilonu dobiega męski tenor.
– Jakiś pokiereszowany frajer, chciałby zatelefonować.
– Przecież nie mamy tu telefonu, niech idzie precz! – mówi głos należący do apokaliptyka o pseudonimie Jonasz.
– Najpierw sprawdźmy, kto to taki – mówi ktoś inny i na zewnątrz wysuwa się szczupła postać Hioba.
– Moja noga… auu! – głos sierżanta łamie się z bólu. – Mój biedny przyjaciel został tam!
Hiob ogląda obrzęk.
– Faktycznie, marnie to wygląda!
Ta troskliwość rozjusza Jonasza, który przypatruje się całemu zajściu przez uchylone drzwi.
– Przestańcie, do cholery, zajmować się tym połamańcem – woła. – I tak przecież za dwa dni…
– Wody! – chrypi nasz symulant.
– Dobrze, damy ci wody – mówi Hiob.
– Powinniśmy raczej pomóc Danowi – wtrąca milczący Eklezjasta. – Ma jakieś trudności z uruchomieniem maszyny. A za kwadrans powinniśmy ruszać.
– Zdążymy. Gdzie jest ten twój kumpel? – Hiob zwraca się do Mike’a.
– Pół kilometra stąd, pod czerwoną skałą.
– Pomożemy wam, chodź Eki – litościwy apokaliptyk pociąga Eklezjastę. – Kran jest po drugiej stronie domu, dojdziesz sam, bracie?
– Spróbuję… – sierżant kuśtyka we wskazanym kierunku, ledwie jednak skrywa go węgieł domu, wydobywa broń i granat z gazem paraliżującym. Teraz szybko sunie w stronę szerokiego okna wychodzącego na ogród. Wewnątrz domu widać Zuzannę i pilnującego ją Jonasza… Do dzieła!
Gdyby całą scenę móc zarejestrować na zwolnionej taśmie filmowej, kolejność działań wyglądałaby następująco: wyskok Mike’a, strzał Eklezjasty, którego wysokokalibrowy pocisk rozsadza wręcz plecy sierżanta, brzęk szyby i dopiero wtedy zdumiona reakcja dziewczyny i jej strażnika. Apokaliptycy nie dali się nabrać na prosty wybieg. Echo wystrzału dobiega również do ukrytych w pobliżu Tima i Boba, słyszy je także Daniel i pospiesznie uruchamia silnik śmigłowca. (Podobnie jak przed laty wypożyczona maszyna ukryta jest w oranżerii. Cóż za żałosne ubóstwo pomysłów!) Agenci kryjąc się wśród drzew, gnają ku domowi, celny strzał powala Eklezjastę w momencie, gdy pochylał się nad ciałem Mike’a. Apokaliptyk upuszcza ciężkie magnum i pada z okrzykiem: „Witaj, jutrzenko”. Hiob jednym susem kryje się we wnętrzu bungalowu. Okrążeni prawie natychmiast odpowiadają ogniem, co zmusza Tima i Boba do powstrzymania natarcia. Zasypani prawdziwym strumieniem kul, kryją się za starą fontanną.
– Wycofujemy się stąd – komenderuje Jonasz i kieruje lufę w stronę Zuzanny. – Trzeba ją załatwić…
Dziewczyna siedzi jak otępiała; od chwili uprowadzenia jej z hotelu popadła w całkowitą apatię, a teraz jest już jej naprawdę wszystko obojętne. Śmierć? Niech będzie!
– Uspokój się, Jon – interweniuje Hiob. – Bierz ją do maszyny. Będę was osłaniał!
Natężenie kanonady zbliża się do poziomu niezłego gradobicia. Hiob ustawia w okienku ręczny karabin maszynowy, a Jonasz manewrując Zuzią niczym tarczą, posuwa się w stronę oranżerii. Agenci, przyszpileni do gruntu, ostrzeliwują się nieskutecznie.
– Padnij, mała! Padnij! – wrzeszczy Tim, kiedy apokaliptyk z dziewczyną mijają ich stanowisko. Tak łatwo mógłby go załatwić. Do nastolatki nic jednak nie dociera.
Tymczasem zrywa się wiatr wytworzony śmigłem helikoptera. Silnik maszyny zwiększa obroty.
– Startujemy! – woła Jonasz, bezpieczny już za masywnym skrzydłem bramy oranżerii. – Gazu, Hiob! Będę cię osłaniał!
Otwiera ogień. Przygarbiony apokaliptyk wybiega z domu i pędzi przez otwartą przestrzeń, porośniętą rzadkimi kępami cyprysów. W tym samym momencie zza fontanny podrywa się ciemnoskóry Bob. Odrzucił ciężką broń i pędzi w stronę śmigłowca jedynie z niewielkim pistoletem.
– Jest już mój – wyraz mściwej satysfakcji wypełza na twarz Jonasza. Wychyla się spoza okutej bramy, starannie mierzy… I w tym momencie ścina go seria byłego inspektora.
Tymczasem Hiob dociera do celu, jest już na stopniu śmigłowca. Daniel naciska dźwignię. Maszyna odrywa się od ziemi. W tym momencie do środka oranżerii wpada Bob. Drobny apokaliptyk puszcza poręcz i zwraca się przeciwko kolejnemu napastnikowi. Maszyna pozbawiona niespodziewanie obciążenia, podrywa się gwałtownie. Pilot usiłuje obniżyć ją, aby przygwoździć atakującego Murzyna. Ten stoi twarzą w twarz z Hiobem, mierzą się wzrokiem.
Przekleństwo! Nieudolnie manewrujący Daniel trafia jedną z płóz w swego kompana i strąca go w jakąś rozpadlinę między agawami. W tym momencie Bob chwyta się podwozia. Pilot usiłuje naprawić błąd i szybko wzbija się w górę.
Tim, który dobiegł na miejsce, bezradnie opuszcza broń. Nie może strzelać – wewnątrz helikoptera jest jego dziewczyna, a na płozie dynda olbrzymi czarnoskóry policjant.
Daniel rozgląda się. Czuje, że coś zakłóca stateczność lotu. Jednak Bob ukryty pod brzuchem maszyny jest dla niego nieosiągalny. Pilot przekrzywia śmigłowiec lekko na bok i bierze kurs na Enklawę.
Nie wiadomo dlaczego, w Zuzannie coś pęka, spada maska otępienia i dziewczyna zaczyna płakać.
26. Walter
Nigdy nie wierzyłem w coś takiego jak klaustrofobia. Teraz z wolna zaczynałem zmieniać zdanie.
Jest cicho. Tak cicho, że słyszę łomot swego serca, a gdy się ruszę, trzask kości w stawach. Ale mnie urządzili! Czyżby Japończyk był zwolennikiem chińskich męczarni? Wybrali dobrze. Ból, upał, głód – są łatwiejsze do wytrzymania, w porównaniu z uczuciem ubezwłasnowolnienia i samotności.
Samotność. Kretyńskie słowo, którego dotąd nie znałem. Dlaczego zresztą miałem znać? Na samotność trzeba mieć czas – mawiałem w wywiadach – to przywilej leniuchów i nędzarzy. A teraz sam byłem jak nędzarz, zdany na łaskę i niełaskę zidiociałych enklawistów: sadystycznej Soni, sfiksowanego Jeremiasza i nieprzeniknionego Nakayamy. Co gorsza, podejrzewałem, iż w ich szaleństwie kryje się jakaś metoda.