Z godziny na godzinę narastało we mnie uczucie, którego nie potrafiłem określić – ten pewien rodzaj niepokoju, jaki odczuwają szczury przed zatonięciem statku, lęku, który podrywa ptaki na krótko przed trzęsieniem ziemi i płoszy kozice, przeczuwające w wulkanu. Wiedziałem, że coś się zdarzy, coś, czemu ewentualnie mogłem do niedawna zapobiec, ale teraz pozostało mi tylko bierne oczekiwanie.
Czasem rzucał mnie na pryczę wybuch wściekłości: jak to się mogło stać? Gdzie w doskonałym systemie, który stworzyłem, nastąpiło to fatalne pęknięcie? Zbieg okoliczności, spisek Rudolfa, katastrofa, lądowa na dachu… A może popełniłem jednak jakiś błąd? Może nie docenił czegoś lub kogoś? Cholera! Znalazłem się w sytuacji, której zawsze chciałem uniknąć, sytuacji, w której skazany jestem na jałowe rozpamiętywanie. Na zastanawianie się nad zupełnie zbytecznymi kwestiami, takimi jak sens życia… Psiakrew!
Warunki celi sprawiały, że wręcz tęskniłem za egzystencją „dachowca”. Tam wśród drzew, w blasku słońca można było jeszcze wytrzymać, zabijać czas quasi-działaniami typu dojenie i żywić nadzieję… A tu?
Do tej pory tylko dwukrotnie przeżyłem chwile chandry. Jak wspominałem, pierwszy raz zdarzyło się to w unieruchomionej windzie, drugi raz w dniu mojego ślubu.
Była to wspaniała ceremonia, szczególnie przyjęcie w siedzibie Centrali. Jeszcze dziś pamiętam moją matkę, królującą ponad weselnym bałaganem, delegacje pracowników, a potem trzydniowy popijawę na moim jachcie zakotwiczonym w zatoce. Alkohole, alkohole, alkohole, jakby powiedział Apollinaire. Z tego, co było potem, zostało mi w pamięci znacznie mniej. Jakieś urwane fragmenty bez zachowania następstwa faktów, pośpieszny seks z pokojówką w kabinie dziobowej, bójka z bosmanem, właściwie jednostronna, albowiem stary wilk morski zasłaniał się jedynie przed moimi ciosami, powtarzając mechanicznie : „Ekscelencja ma rację. Wszystko w porządku, tak jest!” Może to zresztą nie był bosman. I jeszcze ta dziwaczna rozmowa o życiu, na samym dnie wielkiego jachtu, kiedy zbratany z dwoma majtkami sączyłem samogon z blaszanych kubków…
Tak. To był wielki, wspaniały ślub – dwie fortuny w monstrualnym akcie połączenia zlewały się w jedną, superindustrialną zygotę! Wydarzenie odnotowane przez kroniki towarzyskie i czułe sejsmografy giełd. Tylko ja pozostałem nieporuszony. Aż głupio.
Inna sprawa, że w stosunku do niewielu kobiet mego życia pozostałem równie obojętny jak do Barbary. Jej to zresztą odpowiadało. Była typową zimną kobietą, traktującą sprawy łóżkowe jak dokuczliwy obowiązek. W sumie raczej mi to odpowiadało.
No więc piliśmy ten samogon blaszanymi kubkami, lekceważąc sobie towarzystwo z górnego pokładu… W pewnym momencie w mojej głowie, skołatanej i nietrzeźwej, pojaśniało.
– Czy ja ciebie przypadkiem nie znam, stary? – powiedziałem do siedzącego vis-à-vis majtka.
– Oczywiście, Walt… Byliśmy w jednej drużynie w college’u… Mam na imię Sam.
– Sam? Sam? – próbowałem sobie przypomnieć.
– Nie pamiętasz meczu z Jajogłowymi? Dołożyliśmy im zdrowo. W końcu to ja wyrównałem na 40:40!
– Sam! Naturalnie, ale co ty tu robisz?
– Pracuję…
– Jako majtek na moim statku?
– Nie wiedziałem, że to twój jacht. Bosman mnie przyjął!
– Nie o to chodzi, nie rozumiem tylko, jak?
– Nie poszło mi, zmuszony byłem przerwać naukę na trzecim roku, stary wszystko stracił, a zerwany mięsień sprawił, że musiałem porzucić koszykówkę… – mówił spokojnie, bez tragizowania. Trzeźwiałem coraz bardziej.
– Ależ Sam, trzeba było zgłosić się do mnie, pomógłbym ci… Mógłbym cię uczynić kapitanem, co ja mówię, choćby i dyrektorem którejś z naszych stoczni.
– Nie nęci mnie to.
– Czego więc chcesz?
– Być wolnym człowiekiem, szczęśliwym.
– Mając pieniądze, możesz tym bardziej realizować swoje upodobania, tylko w nieporównywalnej skali.
– Wydaje ci się, Walterze, zbyt duże pieniądze czynią nas swymi zakładnikami…
Nazajutrz wyszliśmy w morze. Gdy minął kac (wyborne pastylki naszej produkcji podobno likwidują go w ciągu kwadransa – guzik prawda!), postanowiłem odszukać Sama i uszczęśliwić go. Nie znalazłem go jednak, zaś bosman przyciśnięty do relingu zaklinał się, że nigdy nie angażował podobnego osobnika. A potem zajęły mnie zupełnie inne sprawy. Na rynku miedzi doszło do gwałtownego wzrostu popytu…
Chodzę po mej celi wszerz i wzdłuż. Wymierzyłem wszystkie możliwe odległości w krokach. Nie mogę spać. W panującym stale półmroku, u pułapu pali się jedna mała, najwyżej piętnastowoltowa żaróweczka, godzinami przewracam się na pryczy. Może powinienem zacząć głodówkę na znak protestu? Nie wiem nawet, ile czasu upłynęło od mego uwięzienia: dzień, dwa? Czasami chciałbym umrzeć, choć życie kocham nade wszystko.
I nagle nieoczekiwany skrzyp drzwi. Uszy stają mi słupka. Niemrawo zastanawiam się, czy nie rzucić się na Nakayamę, jeśli to będzie on…
Drzwi otwierają się i w ciemnawym pomieszczeniu robi się jakby jeszcze ciemniej. Potem zamykają się ponownie. Mroczna bryła zbliża się do mnie. Do licha, mam sublokatora. Jest nim potężny, gorylowaty Murzyn.
28. Autor
Szpital im. Hipokratesa – sześć graniastosłupów górujących nad kotliną św. Łazarza, to jeden z bardziej ekskluzywnych zakładów medycznych Wielkiej Depresji.
Tego dnia na terenie szpitalnego obiektu panuje dziwny niepokój: kordony odgradzają licznych gapiów i ekipy telewizyjne, na podjeździe błyskają światła wozów policyjnych. Są dwie przyczyny tak licznego przybycia funkcjonariuszy ładu i porządku. Od paru dni w szpitalu trwa strajk. Personel protestuje przeciwko wprowadzeniu obowiązkowych ubezpieczeń społecznych; ubezpieczeń, które w wydatny sposób mogą podciąć dochody lekarzy i pielęgniarek. Drugą przyczyną aktywności policji jest pacjent z pokoju 1028. Zmasakrowany facet o nie ustalonych personaliach, jedyny żywy znaleziony wśród kilku ciał w zrujnowanym bungalowie.
– Kiedy będzie można przeprowadzić rozmowę? – pyta lekarza porucznik z miejscowej policji. – Długo jeszcze mam tkwić na korytarzu?!
– Stan jest ciężki – odpowiada młody chirurg. – Dopiero co skończyliśmy operację. Najbliższe godziny mogą się okazać krytyczne. Poza tym pacjent nie odzyskał jeszcze przytomności.
– Poczekamy – odpowiada policjant i zwracając się do towarzyszącego mu funkcjonariusza, mówi: – Siadaj Jack, i nie spuszczaj ani na chwilę oczu z wejścia.
Od strzelaniny w górach upłynęło kilkanaście godzin. Policja zjawiła się jak zwykle po czasie, zastając prawdziwe pobojowisko i ani śladu po helikopterze. Trudno było nawet stwierdzić, czy ktokolwiek żywy wyszedł z całej rozróby.
Porucznik lokalnego wydziału zabójstw był wściekły. Co się dzieje? Najpierw ten trup w uliczce między blokami mieszkalnymi, potem upokarzający dla policji incydent w hotelu „Minerwa”, a teraz taki pasztet. No i jeszcze to porwanie młodej narkomanki… Czy te zdarzenia aby się nie zazębiały? A gdzie podziali się inni pomyleńcy?
Jest faktem, że wśród zwłok nie znaleziono ciała rosłego Murzyna, z którego pięściami zdążył się zaznajomić, ani ciała aroganckiego przesłuchiwanego.
Tymczasem z resortowej góry sypały się gromy podenerwowanych przełożonych, z dołu natomiast naciskali nachalni żurnaliści. Popołudniowe dzienniki przyniosły krzykliwe nagłówki: „Porachunki wśród apokaliptyków”, „Policja jak zwykle bezradna”, „Czyżby nowy termin końca świata?”.
– Rzeczywiście przydałoby się skończyć z tym wszystkim – wzdycha zmęczony stróż prawa. – Nareszcie zapanowałby porządek!