Выбрать главу

– Koniec świata to nie dla mnie – stwierdza, wachlując się gazetą głupkowaty Jack. – Świat jest za fajny, żeby się kończyć. Zresztą, jak mieliby to zrobić?

O północy przychodzą zmiennicy. Porucznik i Jack wracają do domu. W izolatce Hiob majaczy, gada nieprawdopodobne głupstwa. Z obrzmiałą, porozbijaną twarzą rzeczywiście przypomina biblijnego Hioba. W pewnej chwili chwyta za rękę pielęgniarkę.

– Czy zna pani sekretarza ONZ? – rzęzi. – Jest jeszcze czas, aby zapobiec zagładzie!

Dziewczyna odskakuje z okrzykiem przestrachu.

Rano temperatura opada i ranny zapada w sen. Następnego dnia wieczorem na korytarzu dziesiątego piętra pojawia się postawna, piersiasta blondyna. Opinający ją szpitalny fartuch uwydatnia znakomicie wszystkie jej doczesne walory.

– Pewnie praktykantka – myśli półsennie sanitariusz.

Strażnik siedzący przed pokojem pacjenta drzemie. Nie odczuwa nawet ukłucia szpilki, które pogrąża go w śnie jeszcze głębszym i znacznie dłuższym.

Blondyna pospiesznie wytacza łóżko Hioba z podręczną kroplówką. Szczęśliwym trafem vis-à-vis izolatki znajduje się winda. Na dole w garażu czeka zawczasu przygotowana karetka. Ogólny bałagan panujący w szpitalu ogarniętym strajkiem ułatwia ucieczkę. Nikt nie sprawdza ambulansu wyjeżdżającego na sygnale. Nie odjeżdża zresztą daleko; w sennej, zacisznej uliczce samochód zatrzymuje się. Blondyna zrzuca kitel, pozbywa się wypełnionego watą stanika. Po zdjęciu peruki pokazuje twarz Tima. Kilka minut wystarcza, by z karetki zniknęły szpitalne akcesoria, lampa, znaki… Zamiast nich karoseria forda combi zostaje pokryta nalepkami przedstawiającymi wyroby czekoladowe.

Tim oddycha z ulgą. Udało się! Opuszczając w pośpiechu okolice bungalowu popełnił błąd, nie sprawdził, czy istotnie wszyscy nie żyją. Przeoczył Hioba! Dopiero z gazet dowiedział się o swojej pomyłce. Musiał użyć całego sprytu, by ją naprawić. A przecież zdany był na własne siły. Mike nie żył, Bob odfrunął, a do szefa SuSeSu nie było z czym dzwonić. Nadal zresztą nie ma. Mimo przejęcia apokaliptyka sytuacja wciąż jest niejasna. Jeśli ranny umrze albo nie będzie chciał odpowiadać na pytania…

Wyjeżdżają za miasto. Autostrada rozbłyska światełkami, poza tym wokół panuje nieprzenikniony mrok. Tim zdecydowanie kieruje się w stronę przygotowanej kryjówki.

– Proszę pana – dobiega naraz głos z tyłu. Odwraca się. Hiob odzyskał przytomność i usiadł na łóżku. Twarz ma kredowobiałą.

– Proszę pana – powtarza. – Czy już minęła północ?

– Nie!

– To dobrze. Musi mi pan pomóc…

Tim jest zdziwiony.

– Najpierw porozmawiajmy – mówi.

– Nie ma czasu na rozmowę – w głosie apokaliptyka pobrzmiewa rozpacz i determinacja. – Wpierw pan musi pomóc mnie i sobie! I nam wszystkim.

26. Walter

Siedziałem i patrzyłem na Murzyna, a Murzyn siedział i patrzył na mnie. Milczeliśmy. Dość długo. Jeśli idzie o mnie, zastanawiałem się, czy za moment nie otworzą się drzwi i do celi nie wejdzie kolejno – Indianin, Eskimos i Papuas? Towarzystwo na dachu stawało się coraz bardziej wielobarwne. Mogłem wprawdzie zapytać sublokatora, kim jest i jak się tu znalazł, ale na wszelki wypadek wolałem poczekać na jego inicjatywę. Czarny olbrzym wydawał się drzemać, a może tylko zbierał siły. Musiało upłynąć dobre dwie godziny, zanim zupełnie nieoczekiwanie padło pytanie, zadane z charakterystycznym akcentem mieszkańca Wielkiej Depresji:

– Jest stąd jakieś wyjście?

– Nie ma – odrzekłem.

– A czy ktoś tu przychodzi?

– Nie.

– Aha! – powiedział bez wyrazu. I znów zapadła cisza. „Bardzo dobrze”, pomyślałem, „sublokator nie przybył tu z własnej woli”. Przyglądając się uważniej, dostrzegłem świeży opatrunek na ramieniu.

– Zdrowo pan oberwał?

Kiwnął głową.

– Ten Japończyk?

Znów potwierdził.

– Dawno jest pan na dachu?

Murzyn rozejrzał się, jakby szukając i tak niewidocznych podsłuchów i wycedził szeptem:

– Parę godzin.

– O cholera – nie potrafiłem opanować zdumienia.

– Helikopterem… uczepiłem się podwozia…

– A więc wylądował tu helikopter. To by wyjaśniało powód mojego zamknięcia – mruknąłem na wpół do siebie. – Nie chcieli mieć świadków.

– To pan też nie apokaliptyk? – w głosie pytającego zabrzmiało zainteresowanie.

– A bo co?

Machnął ręką i stwierdził:

– Jest kiepsko.

Z tych lakonicznych odżywek nie wynikało jasno, z kim ma przyjemność. W grę wchodziły trzy możliwości:

– Detektyw?

– Policjant?

– Tajny agent?

Ponieważ nie odpowiedział na żadne pytanie, musiał być trzecim.

– Jesteś agentem – powtórzyłem.

Potaknął niechętnie.

– No to dlaczego nie odpowiadasz?

– Bo jestem tajny.

– Aha… Tak czy siak, przedstawmy się: Walter.

– Bob.

Uścisnęliśmy sobie ręce, a olbrzym dodał:

– Poznałem od razu. Widziałem pańskie zdjęcie w gazetach. Wszyscy myśleli, że pan zginął.

– Jednak żyję! Choć naprawdę nie bardzo wiem na jakim świecie… Ale może pan coś wie, w co się wpakowaliśmy?

– Nic nie wiem. Regulamin zabrania – wyznał prostodusznie.

– Ależ człowieku, regulamin regulaminem; dziś jedziemy na jednym wózku i musimy sobie ufać. Może będę mógł ci pomóc?

Skrzywił się:

– Regulamin nie pozwala mi na współpracę z amatorami.

Znałem ten idiotyczny rodzaj arcysłużbistości. Ale istniał na to sposób.

– Ile pan chce za przejście do pracy u mnie?

– Jestem na posadzie państwowej…

– A gdybym kupił pańską agencję?

– Nie kupi pan Super Secret Ser… auu! – ugryzł się w język. Miał dużo racji. Równie dobrze mógłbym kupić całą naszą administrację.

Natychmiast wykonałem dyplomatyczną woltę.

– Oczywiście, ja pana kupić nie mogę, ale przecież pan może mnie zwerbować do swojej akcji – powiedziałem. – Jako konfidenta…

Przez moment na twarzy Boba malował się olbrzymi wysiłek myślowy, wreszcie wykrztusił:

– Zwerbować! Aaa, to mogę…

– No to werbuj mnie pan.

Nie będę powtarzał dokładnie przebiegu tej zabawnej imprezy. Najpierw musiałem dwa razy opowiedzieć mój życiorys, następnie wygłosić deklarację pochwalną dla poczynań rządu i SuSeSu w szczególności, na koniec złożyłem uroczystą przysięgę o zachowaniu tajemnicy służbowej i otrzymałem kryptonim „Krezus”. Pisemne zobowiązanie miałem złożyć po uwolnieniu. Po tym wszystkim Bob powiedział:

– Doskonale, teraz jesteś moim człowiekiem i możemy wspólnie działać!

– Najpierw poproszę o wyjaśnienia…

– Wyjaśnienia są zbędne. Będziesz wykonywać moje polecenia. Ładny pasztet, po to się wygłupiałem z przysięgami, żeby wiedzieć tyle samo co na początku.

– Jeśli mam pomagać, muszę wiedzieć w czym, bo inaczej mogę zaszkodzić – nieomal wykrzyknąłem.

– Cicho! – huknął Murzyn.

A potem znów bardzo długo pozostawaliśmy w milczeniu.

Nigdy dotąd nie zastanawiałem się, ile bezmyślności kryje w sobie wszelka dyscyplina. Człowiek jest z urodzenia anarchistą i dopiero życie zmusza go do ustawicznych kompromisów, ale jeśli idzie o mnie, wszelki rytuał postępowania, wszelki dyscyplinarny automatyzm zawsze napawał mnie wstrętem.

W czasie przedłużającej się ciszy Bob bynajmniej nie pozostawał bezczynny, parokrotnie obszedł celę, obejrzał nieliczne sprzęty, zbadał drzwi i nagle zagadnął:

– Co pan wie o profesorze?