– O jakim profesorze! – wykrzyknąłem.
– No… o Jeremiaszu.
– Nie wiedziałem, że ten obszarpany pustelnik ma tytuł profesora!
– Teraz pewnie już nie ma, ale miał… Kiedyś uznawany był za jeden z najlepiej zapowiadających się umysłów epoki. W wieku dwudziestu jeden lat obronił doktorat z futurologii… Mając dwadzieścia cztery lata, został profesorem. W rok później oficjalnym członkiem Komitetu „XXI wiek” przy ONZ… Oczywiście nazywał się wtedy trochę inaczej (tu podał nazwisko, które kiedyś obiło mi się o uszy).
– Niezwykły człowiek – westchnął Bob. – Wielki. Może nawet za duży jak na epokę. Jego pomysły były tak fantastyczne, że nikt nie miał zamiaru ich realizować.
– Na przykład? – rzuciłem zaszokowany elokwencją osobnika, którego oszacowałem jako półgłówka. Dopiero później dowiedziałem się, że recytował materiał wykuty na pamięć podczas przeszkolenia.
– Na przykład osuszenie Atlantyku, wykorzystanie wnętrza Ziemi do kolonizacji nadwyżek ludnościowych, atomowe odcięcie Grenlandii od jej podłoża i zaholowanie na południowy Atlantyk. Przyspieszenie lotu Księżyca…
– W jakim celu?
– Korzyści, jego zdaniem, byłoby wiele: zmiana pływów morskich i wykorzystanie ich w energetyce, skrócenie okresu ciąży dzięki krótszym miesiącom księżycowym, wreszcie te same pensje przy dwudziestu czterech miesiącach w roku.
– Jako autor science-fiction Jeremy zrobiłby karierę – rzekłem z przekąsem.
– Niestety, profesor traktował swoje pomysły jak najbardziej serio, a brak zainteresowania uważał za osobistą zniewagę. I nadal kombinował. Do jego kolejnych pomysłów należał projekt ochronnego półpancerza słonecznego, który zapobiegałby trwonieniu energii w przestrzeń kosmiczną. Chciał również hodować mutacyjne owady rzeźne wielkości słoni, myślał o krzyżówce ludzi z delfinami i wyhodowaniu rasy syren homoidalnych, które w przyszłości kontynuowałyby dotychczasową cywilizację…
– Czysty surrealizm!
– Niewątpliwie… Z biegiem czasu Jeremiasz coraz bardziej zamykał się w kręgu swych zwariowanych koncepcji, tracąc kontakt z rzeczywistością. Jego przełożeni kładli to na karb postępującej choroby psychicznej. Izolowano go od studentów, usiłowano leczyć. Parokrotnie uciekał z kliniki psychiatrycznej, gdy próbowano poddać go badaniom. W dniu, kiedy pozbawiono go profesury, buńczucznie zgłosił żądanie przyznania mu Nagrody Nobla za całokształt pracy i oddania mu do dyspozycji wszystkich laboratoriów świata. Wtedy był już tylko śmieszny. Tak właśnie oceniono jego wypowiedź dla prasy, w której przestrzegał świat przed rychłą katastrofą i zagładą, ubliżał politykom i naukowcom, twierdząc, że ci, którzy go nie słuchają, zapłacą za swą niefrasobliwość i ignorancję.
– Biedny wariat! – powiedziałem.
Bob tylko pokiwał głową.
– Tak właśnie to oceniono. Zresztą, nastroje katastroficzne stały się wtedy modne. Pamięta pan na pewno sektę O’Briena, z tym, że działania Irlandczyka były bardziej spektakularne niż dywagacje profesora.
– No dobrze, ale co to ma wspólnego z naszą obecną sytuacją? – zapytałem. – Jeśli Jeremy jest wariatem… a chyba jest, to nie ma się czego obawiać! Ciekawe tylko, dlaczego ukrywał przede mną swą przeszłość. Wie pan, wymyślał coraz to nowe powody swej ucieczki na dach.
– My również nie znamy pełnej prawdy. Przez parę lat nic się nie mówiło o profesorze. Zapomniała o nim prasa, nie interesowały się nasze służby, które miały – jak pan się domyśla, wiele innych spraw na głowie: przewroty w Trzecim Świecie, krótkotrwałe sukcesy Ruchu Odnowy zakończone aferą korupcyjną, wielkie manewry szpiegowskie, terrorystę, który szantażował kraj bombą wodorową własnej konstrukcji, apokaliptyków i ich samobójstwa w Gminie Księżyca… Co ja zresztą będę panu opowiadał…
– Czy już wtedy Jeremy był na tym dachu? – przerwałem.
– Nie, nie… sprawa dachu pojawiła się troszkę później, jakieś siedem lat temu, ale wówczas oceniano jego ucieczkę wyłącznie w kategoriach czynów ekscentrycznych. Doszliśmy do wniosku, że profesor musiał upłynnić komuś jakiś swój wynalazek, dostał bowiem dość środków, aby dokonać zakupu dachu, a co ważniejsze, opłacić prasę, by nie zajmowała się jego sprawami. Zresztą, czy był to ciekawy temat? Jest w Anglii facet, który od dwudziestu lat mieszka w wannie, a w Grecji z kolei ktoś postanowił pobić rekord Szymona Słupnika…
Rozgadało się Murzynisko, nie ma co. Słuchałem tego jednak z rosnącym zaciekawieniem.
– Dopiero trzy lata temu cała kwestia odżyła w związku z ucieczką Soni.
– Sonia jest tu, na dachu! – wtrąciłem szybko.
– Wiemy o tym. Głównie dzięki temu nie mogliśmy dobrać się Jeremiaszowi do skóry. To była jego żywa tarcza. Bo w końcu zbombardowanie, wytrucie czy też zdmuchnięcie tej pustelni nie stanowiłoby problemu. Poza tym, długi czas nie widzieliśmy powodu do takiego działania. Wynalazca wydawał się niegroźny…
– A teraz?
– Dużo panu mówię – westchnął Bob – powiem jednak do końca, to wprawdzie niezgodne z regulaminem, ale w obecnej sytuacji…
– W jakiej sytuacji?
– Obawiam się, że to wszystko nie potrwa już długo.
– Co do licha?
– Świat!
Na moment zrobiło się cicho, potem wybuchnąłem śmiechem.
– A cóż może zrobić naszemu światu ten nieszkodliwy staruszek?
– Tego niestety nie wiemy. Jednak rok temu na biurku szef SuSeSu znalazła się pewna zielona teczka. Były to analizy wykonane przez jakiegoś młodego naukowca. Początkowo jako hobbysta tropił fantastyczne pomysły Jeremiasza. Przekopywał archiwa, sprawdzał doświadczenia. Przez dziewięć lat nauka poszła naprzód i wbrew pierwotnym ocenom, niektóre koncepcje profesora stał się całkiem realne… Młody naukowiec zainteresował się szczególnie katastroficznymi pogróżkami Jeremiasza. Szczęście mu sprzyjało, zdołał wkręcić się do sekty apokaliptyków, z którymi – jak się, okazało – nawiedzony profesor nawiązał współpracę. Poznał tam niejakiego Daniela…
– Daniela?
– To wiceszef całej paczki. Osobiście pilotował helikopter, którym dzisiaj dotarliśmy na dach… Reszta bandy chyba zginęła.
– A więc ktoś prowadzi pościg!
– Tak, mój przyjacielu. Mam nadzieję, że zdobędą ten dach, zanim będzie za późno.
– Wróćmy do naukowca i zielonej teczki – przerwałem niecierpliwie.
– Już wracam. Daniel w chwili szczerości zwierzył się, że jego grupa przygotowuje kataklizm na miarę globalną. Kataklizm, który przetrwają tylko wybrani… Szczegółów, niestety nie ujawnił.
Młody naukowiec niezwłocznie skontaktował się z Super Secret Service, ale nazajutrz, chyba nieprzypadkowo, zginął w wypadku drogowym. A pięciu wymienionych przezeń apokaliptyków jakby się pod ziemię zapadło.
Nasza grupa, specjalnie wyznaczona do tej akcji, tropiła ich przez rok… I dopiero przedwczoraj…
Zgrzytają drzwi, słychać głos Nakayamy:
– Czarnuch w kąt celi, Walter, podejdź do wejścia. Pan Enklawy chce z tobą rozmawiać!
28. Autor
Snopy światła z reflektorów grzęzły w mgle gęstej i lepkiej jak zsiadłe mleko. Mimo maksymalnie wytężonego wzroku, Tim nie widział dalej niż na odległość kilku metrów. Samochód jechał coraz wolniej. Krawędzie poboczy również były niedokładnie widoczne. W tych warunkach jazda przypominała raczej żeglugą Latającego Holendra. Mgły są specyfiką okolic Jeziora Nimf, stanowiącego najniższy punkt Wielkiej Depresji, dzisiejsza była jednak szczególna, zważywszy, że na wyżynie niebo pozostało zupełnie czyste, a ziemia sucha. Były inspektor policji z uwagą śledził licznik kilometrów. Na czterdziestym drugim, licząc od zjazdu z autostrady, powinien skręcić w prawo. Właściwie nie bardzo wiedział, dlaczego jedzie w tym kierunku, wykonując polecenie na wpół przytomnego Hioba… Gdy usiłował pytać, apokaliptyk, przytomny tylko dzięki wyjątkowo mocnym specyfikom, powtarzał: