– Stój! – usłyszał szept rannego. Obejrzał się. Oczy Hioba gorzały, a ręka mocno ściskała colta…
– Moja broń… – syknął Tim. – Ukradłeś mi broń!
– Zaraz ci ją zwrócę… Ale najpierw chwilę porozmawiajmy. Docenisz kiedyś wagę tej rozmowy. Tylko stój, nie ruszaj się – powtórzył. – Która godzina?
– 4.30.
– A więc pozostało półtorej godziny. – Do czego?!!!
– Do końca świata. Nie, nie ruszaj się… Nic nie możesz zrobić. Nawet jeśli zawiadomisz swego szefa z Super Service… świat został skazany już parę tygodni temu. I nic nie zatrzyma zagłady.
– Nie wierzę!
– Błogosławieni, którzy nie wierzą. Przynajmniej umierają w nieświadomości – ale dość dygresji, muszę się streszczać. Mam mało czasu, a dużo spraw.
– Co to będzie za kataklizm? – pyta Tim. Gardło ma suche, a grdyka drga mu nerwowo.
– Zobaczysz! A więc proszę, nawet jeśli umrę, nie wszczynaj alarmu. Lepiej żeby świat dowiedział się jak najpóźniej. To oszczędzi cierpień, a kres przyjdzie bardzo szybko.
– Ależ to czysty obłęd, jakaś przerażająca zbrodnicza paranoja!
– Czy kiedy umiera ranne zwierzę, nie należy go dobić?! Podobnie jest z naszym światem. Toczył go nieuleczalny nowotwór złośliwy…
– Bzdura! Jednostronne spojrzenie!
Policjant chciał skoczyć ku umierającemu, ale w tym momencie rozległy się kroki i na zaplecze wszedł Patrickson.
– Wszystko gotowe, bracia. Sterowiec był już napełniony przedwczoraj, po waszym pierwszym sygnale. Kończymy załadunek, a za kilkadziesiąt minut osiągniemy cel!
– Ty zostaniesz!
Gospodarz stanął jak zamurowany. Szczęka mu opadła, a twarz zrobiła się kredowobiała. Dopiero teraz zauważył na wprost siebie ciemny wylot lufy…
– Jak… jak to?
– W nowym lepszym świecie nie ma dla ciebie miejsca, Patryku O’Brien – powiedział Hiob.
Teraz zdumienie ogarnęło Tima… A więc ów filantrop Bert Patrickson był osławionym szefem apokaliptyków, który tak znakomicie ukrył się przed laty… Czyżby pieniądze, które posłużyły na fundację, stanowiły mienie samobójców?!!
– Ale… przecież… tyle dla was zrobiłem! – jęknął dyrektor Studium.
– To zaledwie część pokuty! Byłeś tylko paznokciem na palcu Opatrzności, łajdaku – chrypi apokaliptyk. – Kiedy odnaleźliśmy twą kryjówkę, morderco swoich współbraci, miałeś już nasz wyrok. Jeremy pozwolił na odroczenie go. Uczynił cię swym narzędziem, najpewniejszym, bo ślepym. Pracując w Studium oddałeś nam pewne usługi, które oby choć w części zmazały twe łajdactwo. Teraz pozwolimy ci umrzeć.
– Nie… nie… jesteście takimi samymi zbrodniarzami jak ja… Większymi, w końcu wydaliście wyrok na sześć miliardów ludzi… Nie! – tu skoczył ku Hiobowi, ten był jednak szybszy.
Pierwszy strzał rzucił O’Briena w tył, drugi zgiął na dwoje, trzeci wyprostował, a czwarty dobił.
Tim wyrwał pistolet z dłoni Hioba… Ten nie opierał się wcale…
– Biegnij do sterowca… zabierz się z nimi… na Enklawę! – jęknął tylko.
– A ty?
– Ja tu zostanę, poczekam! Moja rola została zakończona – mimo bólu, na twarzy umierającego pojawił się zagadkowy uśmiech.
Inspektor nie pobiegł jednak do hangaru. Szybko odnalazł swój samochód. Wywołał centralę i poprosił o połączenie. Podał zastrzeżony numer szefa. Czekał.
– Wyjechał na weekend… wyjechał na weekend… wyjechał na weekend – odezwała się automatyczna sekretarka.
– Przekleństwo!
Tim nerwowo przypominał sobie wszystkie znane telefony. Policja? Nie, przecież z policji go wyrzucono. Gubernator – nawet go nie wysłucha. Wydzwonił wreszcie swego starego kumpla z „Depressian News”.
– Halo, tu Tim…
Rozespany dziennikarz sklął go jak szewc.
– O co chodzi? Budzisz ludzi w środku nocy…
– Słuchaj, Ralf, musisz mi pomóc! Nadchodzi koniec świata…
– Zadzwoń jutro…
– Kiedy to już dziś, za godzinę!
– Słuchaj Tim, nic mnie to nie obchodzi. Pracuję w dziale miejskim, dałbym ci telefon Staną z działu ciekawostek przyrodniczych, ale właśnie jest na urlopie…
– Hallo, brat nie leci z nami? – przed ciężarówką stała Maria, piękna Włoszka przypominająca swą urodą najlepsze czasy Giny Lollobrigidy…
– Ja… ja… – nie potrafił wykrztusić nic rozsądnego.
– Wszyscy jesteśmy już w sterowcu. Brakuje tylko brata, ojca Berta i Hioba… Nie wie brat, gdzie oni mogą być?
Przez moment chciał powiedzieć prawdę, zmienił jednak zamiar. Popatrzył na biust niemal rozsadzający podkoszulek i wielkie, sarnie oczy Marii.
– Dolecą do was później, siostro – rzekł spokojnie. – Zostało im parę spraw do załatwienia.
– W takim razie kto zadecyduje o odlocie… Może brat… jak bratu na imię?
– Abakuk!
– No więc?
– Odlatujemy!
– Czy jeszcze pana z kimś połączyć? – odezwał się głosik telefonistki w słuchawce, którą wciąż ściskał w ręku.
– Nie, już nie!
31. Walter
Jakże inaczej wyglądał Jeremiasz, gdy wypchnięty przez Nakayamę wypłynąłem pośrodku stawu, obok ziemianki. Prorok ubrany był w śnieżnobiałą jedwabną szatę. Wyglądał jak Stwórca po fajrancie. Tylko drżące ręce i półprzytomne oczy kłóciły się z resztą dostojeństwa.
– Będziesz miał przyjemność być świadkiem, Walterze.
– Świadkiem czego? – ciągle wydawało mi się, że lada moment obudzę się i zniknie ten cały surrealizm. – Co chcesz zrobić?
– Już zrobiłem i nic nie może mi przeszkodzić, elektryczny impuls wprawił w ruch dzieło zniszczenia, nawet ja nie mógłbym go powstrzymać.
Nic nie powiedziałem. Wątpię zresztą, czy cokolwiek by do niego dotarło.
– Ileż nocy i dni, Walterze, spędziłem na medytacji. Ile razy zadawałem sobie pytanie, czy powinienem. I zawsze w końcu dochodziłem do wniosku, że muszę. Nie mogąc ocalić świata, musiałem go zniszczyć w najmniej bolesny sposób, zniszczyć tak, by pozostało na nim życie, a człowiek odrodził się w swoim lepszym wydaniu.
Nie pojmowałem do czego zmierza.
– Mógłbym ci pokazać wykresy, dane, fakty, obliczenia, Walterze. Wynika z nich niezbicie, że konflikt atomowy musi wybuchnąć w świecie w ciągu roku. Broń nuklearna znalazła się w rękach band terrorystów; rozbieżności między mocarstwami nabrzmiały do katastroficznych rozmiarów. A jeśliby nawet odwleczono wojnę, już rozpoczął się kryzys surowcowy, doszło do nie odwracalnej degrengolady moralnej. Stanęła na głowie sztuka, rozpadła się rodzina, ogłoszono śmierć Boga.
– Może to i prawda – zawołałem – ale pan nie ma prawa…
– Ja nie mam prawa? Owszem, mam. Moim prawem jest możliwość. Moja praktyczna wszechmoc, która sprawi, że jeszcze dziś ludzkość umrze! Chodź, popatrz.
Zbliżyliśmy się do krawędzi Enklawy… W dole, jak co dzień, miasto pulsowało na podobieństwo olbrzymiej wieloramiennej ośmiornicy. Zdawało mi się, że w jednym rozbłysku świadomości widzę tych wszystkich ludzi na dole, ludzi marnych, ludzi grzesznych, ludzi głupich, ale żywych…
– Nie wolno ci, Jeremy!
Wybuchnął śmiechem… Śmiał się histerycznie, stając na krawędzi okapu i rozpościerając dłonie nad potępionym światem. Skoczyłem ku niemu, pchnąłem. Nie krzyknął nawet, tylko jak wielki biały ptak poszybował ku ziemi…
Przepraszam! Skłamałem. Zobaczyłem to tylko oczami mojej wyobraźni. W istocie między mną a tym szatanem stanął Nakayama. Nakayama niczego nie odczuwający, a może tylko znakomicie skrywający swoje emocje pod maską etykiety. Parę metrów dalej przykucnął inny facet, którego nie znałem. Prawdopodobnie Daniel, o którym wspominał Bob.