A potem kelner włączył pudło stojące w końcu sali. Grabiec początkowo wziął je za radio. Potem okazało się, że był w błędzie. Na niedużym ekranie pojawił się obraz.
O telewizji, owszem słyszał, ale miała to być pieśń odległej przyszłości. Wtem myśl straszna, nierealna zalęgła mu się pod czaszką. A jeśli on tam, pod drzewem, przespał więcej czasu, niż mu się zdawało?
Na sąsiednim krześle leżała gazeta. Chwilę bił się z myślami. Potem sięgnął. Czuł się dokładnie jak wówczas, gdy jako sztubak podglądał ciotkę Ester w kąpieli. Wziął dziennik delikatnie, dwoma palcami. Nikt na niego nie patrzył. Potem jak filujący pokerzysta wolniutko odwrócił pismo. „Życie Warszawy”. Nazwa była znajoma. A data? 25 sierpnia 1991 roku.
– O wszyscy klasycy Marksizmu! Przespałem prawie czterdzieści lat.
Czterdzieści lat! Hilary nie wytrzymał, zerwał się, pobiegł do toalety. Przejrzał się w lustrze. Żadnej zmiany, ani jednej zmarszczki więcej, ani jednego siwego włosa wokół łysiny. Materialistyczny cud.
No tak. Teraz wszystko stawało się jasne. To nie był film. Po prostu minęło czterdzieści lat. Zbudowano komunizm i pojawił się upragniony dostatek dóbr. Sklepy, samochody. Tylko co znaczyły owe reklamy? Najwyraźniej padł imperializm. Znacjonalizowano te wszystkie Fordy, Coca Cole i Thompsony, a światły lud pracujący zachował dawne nazwy z szacunku dla tradycji.
Na twarzy Grabca wystąpiły ceglaste wypieki.
– Dożyłem! Dożyłem!
Przez chwilę zastanawiał się, czy mieli tę szansę jego kuzyni (Wiśniewscy, Kwiatkowscy, Nowakowie). A co ze Stalinem? Na pewno był nieśmiertelny jak jego idee. Tylko czemu nie widział nigdzie jego portretów?
Może ze skromności „Józefa Słoneczko”.
Tymczasem w telewizji zaczął się dziennik. Uświadomienie musiało być w narodzie duże, bo na sali ucichły rozmowy. Jako pierwsza pojawiła się korespondencja z Rzymu. Spotkanie z robotnikami…
– Na pewno Włochy mają już rząd komunistyczny – ucieszył się Grabiec. Ale nie. Rozmówcą proletariuszy był jakiś starszy mężczyzna w bieli.
Papież? W telewizji? Jak to możliwe.
– No tak – zganił się w duchu. – Dla celów turystycznych nie skasowali tej etnograficznej ciekawostki.
Potem odbyła się dyskusja na temat, czy Warszawską Fabrykę Samochodów na Żeraniu kupi koncern General Motors i agitator poczuł na plecach strumyczek potu. Naraz obraz zmienił się.
– Najświeższe wiadomości z Moskwy – nieomal zawołał spiker. Fala otuchy napłynęła do serca Grabca. Zobaczył Kreml i tłumy manifestujących ludzi. To go uspokoiło.
Wszystko w porządku, wszystko w porządku w ojczyźnie światowego komunizmu.
Tymczasem głos spikera zabrzmiał dziwnie wesoło.
– Prezydent Rosji, Borys Jelcyn, oficjalnie uznał niepodległość Litwy, Łotwy i Estonii. Ukraina ogłosiła suwerenność. Mer Sankt Petersburga obiecuje szybką prywatyzację. Zachodni komentatorzy uznają, że nie ma już Związku Radzieckiego.
– Nie, nie! – ryknął Grabiec i ukrył twarz w dłoniach. Jego ciałem zaczął wstrząsać dygot. – To kłamstwo, obrzydliwa prowokacja…
– Albo się pan uspokoi, albo opuści nasz lokal! – zawołał jakiś tęgawy gość, który zjawił się wraz z kelnerem.
– Poskarżę się na was waszym zwierzchnikom – wyszeptał Hilary. – Co wy tu puszczacie?
– Jakim zwierzchnikom? – obruszył się tęgawy. – Jestem właścicielem tego lokalu.
– Właś-ci-cie-lem?
Wyprowadzono go na ryneczek. W głowie mu szumiało. Mijający go policjant z orzełkiem w koronie na czapce popatrzył podejrzliwie na Hilarego. Grabiec uznał, że najlepiej zrobi, wtapiając się w tłum wychodzący z kościoła. Biły dzwony. Może to czyjś pogrzeb albo procesja?
Tłum niósł go, całkowicie ogłupiałego, jak potok niesie na swych falach ciśnięty korek. Po chwili zorientował się, że ciągle trzyma w ręku tamtą gazetę. Machinalnie schował ją do teczki. Później przeczyta. Zorientuje się, co jest grane.
Zatrzymano się na niedużym placyku obok budynku przypominającego szkołę.
– Co to będzie? – odważył się zapytać stojącego obok emeryta o drżących rękach i pobrużdżonej twarzy.
– Odsłonięcie tablicy pamiątkowej. O, na tym murze! – odparł emeryt.
Grabiec zbliżył się do ściany. Białoczerwony sztandar skrywał górę tablicy. Było widać tylko trzy ostatnie nazwiska. W tym… „Hilary Grabiec 1909-1952. Cześć ich pamięci!”
Znów poczuł uderzenie gromu.
Pielęgniarka przypominała nieco Beatę, ale w odróżnieniu od niej miała szarą zmęczoną twarz.
– Nareszcie się obudziliście, obywatelu Grabiec – powiedziała.
– Gdzie ja jestem? – poruszył się nerwowo na łóżku.
– W naszym powiatowym szpitalu – odparł lekarz. – Straciliście przytomność na polu. Udar słoneczny. Szczęśliwie znalazł was przechodzący tamtędy nasz ksiądz (słowo „nasz” powiedział wyraźnie ciszej). Teraz jest już z wami dobrze. Za parę dni będziecie mogli wrócić do swojego Stalinogrodu.
– Stalino… ach tak. A którego dziś mamy?
– 26 sierpnia. Byliście nieprzytomni dobę.
– A… czy mógłbym to zobaczyć w kalendarzu? – bał się wprost zapytać o rok. Spełnili jego prośbę. Odetchnął. Stało jak byk: 1952!
– Czy gadałem coś przez sen? – zapytał na wszelki wypadek.
– Spaliście jak zabity – oznajmiła pielęgniarka i dodała: – bardzo się tu wszyscy o was martwili, i Komitet, i… – urwała, ale cała trójka wiedziała, co ma na myśli.
Grabiec przymknął oczy. A więc to był tylko sen. Jakiś upiorny antypartyjny sen. Ale przecież sny nie biorą się z niczego! Czyżby w swej najgłębszej podświadomości on, Hilary Grabiec, był wrogiem ustroju? Marzył o restytucji kapitalizmu, upadku obozu pokoju i socjalizmu?
Dwa dni myślał o swoim majaku. Analizował każdy szczegół snu. Przez wychodzące na ryneczek okno konfrontował obraz, przypominając sobie z fotograficzną dokładnością każdy szczegół, każdy element. Tę procesję, tę telewizję. Jak równie precyzyjnie mógł wyśnić ryneczek, który oglądał teraz pierwszy raz w życiu?
Idąc do toalety, podsłuchał na korytarzu rozmowę dwóch kobiet…
– I wtedy, proszę pani – szeptała jedna drugiej – ta zakonnica powiedziała mi, że pół wieku nie minie, a zaczną się cuda. Polak zostanie papieżem, ruskie stąd odejdą, a rząd z Londynu przyjedzie oddać władzę wreszcie prawdziwemu w Warszawie.
– Cicho! O takich rzeczach nie wolno nawet myśleć. To niemożliwe. A zresztą my i tak tego nie dożyjemy.
– Co prawda, to prawda.
Następnego dnia zabrali go do miejscowej delegatury Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego.
– Przejmie was Warszawa – powiedział miejscowy podporucznik o smolistym wąsie. – To za duży kaliber dla nas. Ale prywatnie powiem, zaskoczyliście mnie Grabiec.
– Czym?
– Czym! – funkcjonariusz podniósł głos. – Tym! – Zamachał mu przed nosem egzemplarzem „Życia Warszawy” z 25 sierpnia 1991 roku.
– Skąd panowie to mają?
– My? Z twojej teczki, kanalio! Gadaj, skąd to masz? Przecież to mistrzowskie fałszerstwo. I do tego wykonane za granicą.
– Za granicą…?
– Nie ma u nas maszyn, które potrafią tak drukować – dodał drugi, starszy, wyraźnie nie miejscowy.
– Ale będą! – za późno ugryzł się w język.
– Będą? Co chcecie powiedzieć? No! Gadaj – starszy potrząsnął nim jak workiem kartofli. – Do jakiej siatki należysz?
– Ja nie należę… ja… – jąkał się beznadziejnie, nieudolnie. – Ja tylko miałem sen.
– Sen? A cóż wam się śniło?
– Że jestem w 1991 roku… że… – Zaczął opowiadać. Zrazu zacinając się, nieskładnie, potem, gdy poddał się już narracji, coraz bardziej ekspresyjnie. Słuchali w milczeniu. Palili papierosy. Wreszcie starszy przerwał.