Выбрать главу

– Sen mówicie. Jak w takim razie wytłumaczycie, że gazeta, która się wam przyśniła została znaleziona w waszej teczce?

– Nie potrafię sobie tego wyobrazić, chyba…

– Chyba? Co?…

– Chyba, że to wcale nie był sen. Do pokoju zajrzała jakaś kobieta.

– Towarzyszu majorze, Warszawa.

Starszy wstał i wyszedł. Młodszy został sam na sam z Grabcem. Patrzył bardzo uważnie na zatrzymanego.

– Więc mówisz, że widziałeś na własne oczy to, co piszą w twej antypaństwowej fantazji.

Skinął głową.

– To jesteś durniem, że o tym mówisz. Bo to jest najbardziej niebezpieczna rzecz, o jakiej słyszałem. Dla wszystkich. Jeśli tam na górze dowiedzą się, jak ma wyglądać jutro, to wiesz co zrobią?…

Grabiec nie wiedział.

– Zrobią wszystko, aby uniemożliwić realizację tej wizji. Wszystko! I to dopiero będzie straszne.

* * *

Znów jechali znajomą drogą, tyle, że w przeciwnym kierunku. Ubecki gazik, major, porucznik i kierowca. Nie skuli nawet Grabcowi rąk. Zresztą, jak miałby uciec. I dokąd?

Droga była piaszczysta, pełna wybojów.

– Za czterdzieści lat będzie tu asfalt – pomyślał Hilary, walcząc z rosnącym parciem na pęcherz. W oddali zamajaczyło wielkie drzewo. Wyglądało dokładnie tak samo jak tamtego dnia. Też był skwar i nadciągała burzowa chmura…

– Chyba nie wytrzymam – wyjąkał nagle.

– Co?

– Muszę się załatwić.

Wysiedli. Nie spuszczali z niego oka.

– Mogę pod tym drzewem? – zaskomlał błagalnie.

Wzruszyli ramionami. Chmura była tuż, tuż.

– Czy cud może zdarzyć się dwa razy?

I nagle Hilary ku swemu zdumieniu pomyślał o Bogu. O tym groźnym Jahwe swego ojca. I tym drugim, jego synu…

– Jeśli jesteś, pomóż mi!

Za lasem przetoczył się grom.

– Rób to prędzej – warknął major. – Zaraz lunie.

– Chciałbym pod drzewem.

– Nie, tutaj. Ale już.

Hilary wiedział, że musi to zrobić. Czuł wręcz odliczane sekundy dzielące go od wyładowania. Myślał o tamtych czasach, o Beacie, wnuczce starej pielęgniarki, o telewizji… Nagle wyrwał się i skoczył w zboże.

– Łap go! – wrzasnął major, ale sam pośliznął się i upadł. Porucznik nie gonił uciekiniera. Odbezpieczył pistolet.

– Muszę – szepnął do siebie. Wystrzelił.

Kula trafiła Grabca między łopatki na ułamek sekundy wcześniej, zanim otoczyła go błękitna poświata.

Major dopadł trafionego. Hilary nie żył. Miał na twarzy dziwny spokój.

– Pójdziesz za to pod sąd, durniu! – wrzeszczał major. – Mógł nam powiedzieć bezcenne rzeczy…

– Uciekał. Mogło mu się udać. Straciłem głowę – tłumaczył porucznik.

Usłyszeli klakson. Wrócili do gazika. Śmiertelnie przerażony kierowca tłumaczył, że błyskawica musnęła gazik.

– Ale widzę, że nic się nie stało – zaśmiał się major. – Co panikujesz!

– Ale dowód rzeczowy, ta teczka… zniknęła.

* * *

Tłum tłoczył się gęsty, odświętny. Słychać było już orkiestrę. Nadjeżdżali oficjele i duchowieństwo. Ukryty w jednym z dalszych rzędów emerytowany porucznik Służby Bezpieczeństwa, o drżących rękach i pomarszczonej twarzy oczekiwał na ceremonię odsłonięcia tablicy pamiątkowej. Nikt nie wiedział o jego dawnych zasługach (wylano go jeszcze w 52 roku). Staruszek często wracał pamięcią czterdzieści lat wstecz. Do tego dnia, jak ten ciepłego i parnego.

– Co to będzie? – zapytał go nagle jakiś facecik w niemodnym, starym garniturze, przepychający się do pierwszych rzędów.

– Odsłonięcie tablicy pamiątkowej – odparł machinalnie.

Dopiero kiedy zobaczył te przygarbione plecy, poczuł dziwny skurcz. Na chwilę przymknął oczy, ale kiedy je otworzył, zjawa zniknęła. Wydało mu się jedynie, że poczuł nagły podmuch gorąca… parę minut później opadła flaga z tablicy.

Polegli za Polskę

ofiary zbrodni stalinowskich…

Dopiero kiedy tłum zaczął się rozchodzić, emerytowany ubek dostrzegł znajomy kształt leżący tuż pod samym murem. Zniszczoną teczkę ze świńskiej skóry z pękniętym zamkiem.

Budka nr 7

Tsunami przyszło nagle. Skłębiony wał wodny runął na plaże wyspy z rykiem i prędkością pędzącej lokomotywy. Zapewne, gdyby kataklizm zaskoczył nas nocą albo gdyby Meteorologiczna Służba Środkowego Pacyfiku działała mniej sprawnie, nie ocalałby nikt z parutysięcznej populacji wyspy Aloa.

Wielka fala zapoczątkowana została nieomal symultanicznymi wstrząsami w rejonie rowu Tonga i naszej, stosunkowo niedawno odkrytej głębi meranijskiej (dochodzącej do ośmiu tysięcy metrów, dotąd przypuszczano, że jest tu znacznie płycej). Ruchy tektoniczne w centralnej części Oceanu Spokojnego zdarzają się oczywiście rzadziej niż w rejonie Marianów, Aleutów czy Archipelagu Indonezyjskiego. Poza tym, gdy ich terenem są rozległe bezmiary wód, tylko z rzadka przebite punkcikami raf i pierścionkami atoli, spiętrzenia fal bywają mniejsze. Ale słabsza jest również świadomość zagrożenia mieszkańców.

Na szczęście na Aloa alarm potraktowano poważnie. W miarę upływających minut, chwytając jedynie podręczne i przypadkowe rzeczy, rzucono się ku terenom wyżej położonym. Dzięki Bogu wyspa jest pochodzenia wulkanicznego i stożek góry wystaje dobre kilkadziesiąt metrów ponad poziom wody. Strach pomyśleć o naszym losie, gdyby Aloa leżała na płaskim jak flądra atolu. A i tak nie mieliśmy pewności, czy przeżyjemy. Anna wraz z grupką kobiet skupionych wokół ojca Andrzeja zaczęła odmawiać modlitwy. Dochodziła jedenasta, kiedy ujrzeliśmy walec wody rosnący na mieliznach na kształt lawiny. Hucząc przeraźliwie, runął na wybrzeże, niwecząc w mgnieniu oka port, kościół i zabudowania miasteczka. Później cofnął się, jakby zawstydzony swoją niszczycielską działalnością. Następne uderzenia fal były słabsze, coraz słabsze.

Kiedy wreszcie odważyliśmy się zejść na dół, mogliśmy z bliska oglądać przerażający obraz dewastacji – połamane palmy, zniszczone zabudowania, ruinę portu. Z ulgą stwierdziłem, że nasze domostwo, dzięki położeniu wysoko na stoku, ocalało. Jakaś zagubiona fala wdarła się tylko na parter, nie naruszając kamiennej konstrukcji budynku. Ku rozpaczy Anny żywioł wyrządził duże spustoszenia w kurnikach i w ogrodzie. W porównaniu jednak z innymi wyspiarzami mogliśmy uważać się za szczęśliwców.

Nie przeszkadzało to Annie, wzorem tubylczych kobiet, zawodzić i narzekać. Jej ostry głos, przypominający zgrzyt noża o szkło, rozdrażnił mnie tak, że szybko wymknąłem się z domu pod pretekstem pomocy dla ojca Andrzeja. Nasz proboszcz, misjonarz polskiego pochodzenia, rzeczywiście zasługiwał na wsparcie. Z kościółka pozostała jedynie część podmurówki i przewrócony, żelazny krzyż. Jednak kapłan nie poddawał się rozpaczy, tylko z innymi zbiegł na dół, ratować co się jeszcze da, szukać topielców z załóg kutrów wyrzuconych na brzeg oraz nieść pomoc potrzebującym.

Popołudnie i wieczór zszedł mi na naprawianiu szkód. Uruchomiłem agregat prądotwórczy, wyłapałem trochę rozpierzchniętego inwentarza, wysłuchałem w radiu wiadomości o wstępnym szacunku strat spowodowanych kataklizmem. Potem poszedłem spać. Od dawna sypiamy osobno. I to wcale nie dlatego, że dzisiaj moja żona tak mało przypomina czekoladową dziewczynę w wieńcu z hibiskusów, która powitała mnie, gdy schodziłem na ląd z wycieczkowego olbrzyma o nazwie „Magellan”. Czy pozazdrościłem wówczas Gauguinowi? A może pociągnął mnie romantyzm ulubionego autora mej młodości Stevensona? Impuls, kaprys?! Kiedy w wieku czterdziestu lat stwierdzamy, że co najmniej połowa życia już za nami, a tymczasem nie wymyśliliśmy prochu, nie odkryliśmy nowych lądów, a co gorsza, nie spotkaliśmy na swej drodze prawdziwej miłości – stajemy się podatni na różnego rodzaju nieodpowiedzialne wariactwa.