– Tak to jest chyba budka nr 7 – potwierdziłem.
Przez chwilę panowała cisza, po czym srebrzysty głosik powiedział z niemałym wzruszeniem:
– O Boże!!! To znaczy, że mówisz z góry!
Przyznam się, zbaraniałem. Ale gdy dziewczyna powtórzyła jakby do siebie: „Muszę przerwać rozmowę, muszę przerwać rozmowę”, zaoponowałem:
– Po co przerywać. Przyznam, że rozmowa jest dziwna, ale w sumie sympatyczna. Założę się, że jest pani bardzo ładna?
– Nie wiem, co znaczy ładna? Jestem miękka. I nie mów do mnie „pani”, nazywam się Lucille. Jestem taka wzruszona. Nie słyszałem o nikim z żyjących, kto rozmawiałby z górą… Myśleliśmy po tym trzęsieniu dna, że siódmą budkę trzeba spisać na straty. Tylko niektórzy mówili, że kabel jest tak długi, że sięgał aż na powierzchnię.
– Proszę wyrażać się jaśniej! Kim pani jest… znaczy kim jesteś, Lucille?
– Muszę kończyć. Minęło dużo ponad sześćdziesiąt mgnień.
– Chwileczkę, co to są mgnienia?
– Miara czasu. Mgnienie odpowiada uderzeniu pulsu. Zadzwoń za dwie bytnice.
Gdy spytałem, co to jest bytnica, wyjaśniła, że sześćdziesiąt mgnień tworzy chwilnik, sześćdziesiąt chwilników przeciąg, a dwanaście przeciągów bytnice, czyli po naszemu pół doby. Wyłączyła się, pozostawiając mnie w bezgranicznym osłupieniu. Jeśli dobrze pojąłem, uczestniczyłem w rozmowie dwóch światów, a Lucille była telefonistką rezydującą gdzieś na dnie rowu meranijskiego.
Powtórne oględziny budki potwierdziły, o dziwo, słowa Lucille. Urządzenie zbudowano niezgodnie z ziemskimi normami, z nieznanych mi surowców, stosując tajemnicze metody łączenia. Parokrotnie podnosiłem słuchawkę, ale nikt się nie zgłaszał. Wróciłem do domu. Anna, która przyzwyczajona była do moich samotnych eskapad, bez słowa podała kolację. Smażone banany z jajkiem. Potem poszliśmy spać. Osobno! Tak, jak to od pewnego czasu stało się regułą. Z tym, że po raz pierwszy od pięciu lat przyśniła mi się Joanna! Ale nie był to sen przykry. Joanna sprzed dwudziestu lat, taka, jaką zobaczyłem po raz pierwszy w uniwersyteckiej bibliotece… Perorowała swoim dobitnym, trochę przekornym głosem. Tylko dlaczego cały czas mówiłem do niej, Lucille?
Rzadko się zdarza, abym z równym podnieceniem przedzierał się przez zarośniętą ścieżkę. Plaża, telefon, Lucille? Czy nie były to wyłącznie rekwizyty zwariowanego snu? Jednak budka telefoniczna w ciągu nocy nie znikła, może jedynie bardziej przechyliła się na lewy bok i głębiej ugrzęzła w rozpadlinie. To dobrze, nie zabierze jej byle mocniejsza fala przypływu.
Tym razem, po podniesieniu słuchawki odezwał się głos również nie pozbawiony uroku, jednak zdecydowanie męski. Przez moment pomyślałem, że jest to jedynie żart wymyślony przez któregoś z moich uczniów. Mimo to postanowiłem rozmawiać, jakbym absolutnie wierzył we wszystko, co mi powiedzą.
– Budka nr 7? – zapytał nieznajomy, ledwie usłyszał mój głos. – Na pewno? Czy to pan rozmawiał z Lucille?
Lekko zirytowały mnie te pytania. Niemniej potwierdziłem.
– Jestem bratem Lucille, nazywam się Filip – padło w odpowiedzi. – Są pewne sprawy, o których może mówić tylko samiec z samcem… Od razu zacznę, że nie wszystko jest dziełem przypadku. Od dawna poszukiwaliśmy kontaktu z powierzchniakami. Możesz coś powiedzieć o sobie?
Przedstawiłem się i nie przesadzając w szczegółach, opowiedziałem o swoim pochodzeniu, pracy w Aloa, wreszcie o tsunami. Filipa szczególnie ucieszyło moje uniwersyteckie wykształcenie. Sam, jak twierdził, należał do ekspertów humanologii.
– Cieszę się, że możemy rozmawiać jak naukowcy. Mam do pana tysiące pytań dotyczących waszego bytowania: oddychania płucnego, możliwości życia w tak minimalnym ciśnieniu, wreszcie na temat recepcji wzrokowej… Chciałem również prosić o jedno: niech nasze wzajemne relacje pozostaną tajemnicą.
– Dlaczego?
Zamilkł na chwilę. Następnie powiedział coś wykrętnie, a potem włączyła się Lucille i gadaliśmy kilka minut o różnych, zgoła nienaukowych, sprawach. Jej głos – do diabła – jaki ona miała głos!…
Zamaskowałem budkę wodorostami i kawałkami skał. Zresztą, podczas przypływu i tak była niewidoczna. Poza tym mało kto z zajętych odbudową Aloa tubylców miał czas na plażowe spacery. Jeśli chodzi o mnie, przychodziłem tam codziennie. Rozmowy były krótkie, najwyżej dziesięciominutowe, prawie jednak zawsze naukowe dywagacje kończyły się oddaniem głosu Lucille. I to działało jak narkotyk.
Czy Anna domyśliła się mej fascynacji? Chodziła po domu jak zwykle milcząca, z dnia na dzień bardziej naburmuszona. Coraz częściej łapałem się na chwilach roztargnienia podczas prowadzonych lekcji. Ojciec Andrzej parokrotnie zaszedł do nas z wymówkami, twierdząc, że go zaniedbuję… Przedłużające się spacery wytłumaczyłem zaleceniami lekarza, który nakazał mi biegi na moje dolegliwości. Tyle, że ów jogging miał zawsze stałą trasę. I tę samą stację docelową – budkę zwierzeń. Wprawdzie rozmowy koncentrowały się głównie na moich odpowiedziach, jednak w rewanżu dowiedziałem się co nieco o charakterze i dziejach Istot z Dna. Byłem łatwowierny, czy może nazbyt nieufny? Cóż, bardzo długo uważałem, że rozmowy z Dnem są zabawą i jeśli ją kontynuowałem, to głównie ze względu na rozkosz rozmowy z Lucille.
To prawda, budka nr 7 nie pochodziła z żadnej wyspy centralnego Pacyfiku, a nasz nauczyciel fizyki, któremu dałem do zbadania kawałek tworzywa, z jakiego została wykonana, nie potrafił ustalić ani jego składu, ani metody wytwarzania. Ale z drugiej strony, jak uwierzyć bez zastrzeżeń w Denniaków i ich opowieści?
Według ich własnych słów należeli do ssaków jak my, choć nie udało mi się ustalić ich powinowactwa z delfinami, krowami morskimi czy waleniami. Przypuszczam raczej, że była to wymarła gałąź istot, bliska fokom, wyróżniająca się nad wyraz rozwiniętym mózgiem, bytująca ongiś w przybrzeżnych wodach oraz nadmorskich pieczarach Pacyfidy, kontynentu rozpościerającego się na znacznych obszarach dzisiejszego Oceanu Spokojnego. Kiedy przed milionami lat kontynent zaczął się zapadać, część denniackich praprzodków nie zdołała wydostać się z jaskiń. Znakomita większość wyginęła, ocalała grupka mutantów, u których wykształciły się skrzela. Legendy mówią, że stało się to za sprawą bogów. W każdym razie mutanty te stanowiły tylko pierwszy etap ewolucji. Kontynent zapadał się w dalszym ciągu. W populacji następowała naturalna selekcja i przeżyły jedynie najbardziej przystosowane skrzelowce, zwłaszcza te, które potrafiły znosić rosnące w wyniku ciągłego opadania ciśnienie wody. Gdy po milionach lat udało się im opuścić jaskiniowe pułapki, Denniacy byli już przystosowani do poruszania się wyłącznie po dnie oceanicznych rowów. Wyzwolenie z jaskiń – zupełnie nowe warunki bytowe, stworzyły możliwość całkiem innego wykorzystania ich pojemnego mózgu. Już w czasach jaskiniowych płetwy przednie uzyskały nadzwyczajną chwytność. Stąd tylko krok dzielił ich od wynalezienia pierwszych narzędzi. Szczupłość fauny dennej powodowała konieczność zorganizowania produkcji żywności. Oswojono pewne gatunki krabów. Wyzyskiwano drapieżne ryby, które wysyłano niczym sokoły po pożywienie do wyższych stref wód. Wieczna ciemność spowodowała praktyczną redukcję wzroku, chociaż później nauczono się wykonywać aparaty pozwalające rozróżnić kontury przy sztucznym oświetleniu. Następne epoki przyniosły umiejętność produkcji syntetycznego pożywienia z organicznych szczątków docierających na dno Oceanu.
Podobnie jak u człowieka, walka o byt zdecydowała o intelektualnej ewolucji, natomiast monogamizm stał się podstawą rozwoju życia uczuciowego. Analogicznie jak w społeczeństwie ludzkim, gdy w miarę wzrostu populacji zaczęło robić się ciasno, na dnie rowów doszło do bratobójczych wojen. Doskonaliły one technikę i wreszcie doprowadziły do wynalazku powłoki ciśnieniowej, umożliwiającej przemieszczanie się nawet na płyciznach czy szelfach. Wcześniej wypłynięcie żywej Istoty Dennej w te rejony musiałoby spowodować jej eksplozję na skutek różnicy ciśnień.