Idea porozumienia Ludzi i Denniaków nie zginęła jednak całkowicie. Nowe pokolenie konspiratorów czekało szansy. Dostarczyło jej trzęsienie dna. Podczas powszechnego chaosu wyciągnięto z ukrycia spreparowaną już dawniej budkę telefoniczną i wysłano ją na powierzchnię. Kabel ukryty tuż przy ścianie rowu meranijskiego pozostał jak dotąd nie odkryty…
– Czego oczekujecie sobie po tym kontakcie? – zapytałem wprost, chyba podczas naszej ósmej sesji telefonicznej.
Moment zakłopotania.
– Są różne zdania. Niektórzy się boją… – powiedział niewyraźnie.
– Czego u licha?
– Niektórzy mają wątpliwości, czy sojusz z ludźmi byłby możliwy.
– I słusznie.
– Jednak nie możemy dłużej czekać.
– Dlaczego?
– Powiedzmy, że otrzymalibyście wiadomość, że Kraby szykują inwazję na Ziemię. Czy waszą odpowiedzią nie byłoby zbombardowanie rowów oceanicznych i zniszczenie pospołu Krabów i Denniaków?
Nie potrafiłem odpowiedzieć, milczałem…
– Oczywiście to tylko taka hipoteza – Filip zaczął mówić szybko, jakby żałując poprzedniej wypowiedzi. – Żadna inwazja nie jest przygotowywana… Chwilowo!
Wyczułem nerwowość istoty, która chyba powiedziała zbyt wiele.
– Albo – do rozmowy włączyła się Lucille – gdybyśmy wysłali zamówienia na krabobójczą broń, wraz ze schematami. Czy wykonanoby nam ją na Ziemi, w tajemnicy, a potem opuszczono we wskazanym miejscu głębi…
– Nie mam pojęcia, musiałbym porozmawiać z przedstawicielami władz…
– Z nikim nie rozmawiaj – przerwał Filip. – Na razie poznajemy się dopiero. Dziś dość tego tematu. Obiecywałeś, że opowiesz nam trochę o waszym Bogu…
Może postąpiłem źle, zachowując całe odkrycie dla siebie. Ale czy w ogóle w tamtych dniach zachowywałem się rozsądnie? Chodziłem jak w transie. Przestałem rozmawiać z Anną. Nie poznawałem ludzi. Żyłem od seansu do seansu. Dwa uczucia, fascynacja Denniakami i narkotyk w postaci głosu Lucille, owładnęły mną bez reszty. Ludzie z Aloa ustępowali mi z drogi. Ten i ów, z pełnym wyrazem współczucia, kreślił na czole kółeczko. Jednocześnie z dnia na dzień ogarniał mnie strach. Im więcej wiedziałem, tym częściej spoglądałem na niebo, szukając na nim metalicznych krążków. Na plażę biegałem drogą okrężną i jak Robinson szukałem na piasku śladów stóp, a raczej odnóży. Ale każdego ranka po przypływie piasek był czysty, równy, dziewiczy…
Anna zaniepokojona zmianą w moim zachowaniu zaproponowała wizytę u doktora Charbonniera. Stary lekarz, nasz dobry znajomy, mieszkał dosłownie paręset metrów od naszego domu, w najwyższej części wyspy. Ale czy znakomity gawędziarz, który pół wieku spędził w podróżach, na safari i podmorskich łowach mógł być dobrym powiernikiem mej tajemnicy? Cechowała go przede wszystkim gadatliwość, a zarazem kąśliwe poczucie humoru. Gdyby mi uwierzył (w co wątpię), nazajutrz wiedziałaby o moich podwodnych kontaktach cała wyspa. A gdyby nie uwierzył? Pewnie kpinom nie byłoby końca.
– Nie mam ochoty na spotkanie z tym starym nudziarzem – odpowiedziałem Annie.
– Jak uważasz, kochany!
Od tsunami minęło pół miesiąca. Miasteczko podniosło się z ruin, zazieleniły się kwietniki, napłynęli turyści. Do mego bungalowu znowu doprowadzono światło i telefon.
Któregoś dnia opowiedziałem Lucille o świecie obrazów. Mówiłem o kolorach, o świetle słonecznym, usiłując przełożyć te wrażenia na szyfr zapachów, dotyku, smaku i dźwięku.
– Nie podobałabym się tobie – przerwała w pewnej chwili. – Wiesz, że ja mam…
– Nie chcę o tym słuchać!
– Ale kiedyś przecież się zobaczymy. Dzięki batyskafom zejdziesz na dno i chciałabym, żebyś…
– Nie mów nic.
Wiesz – powiedziała po dłuższej pauzie – bardzo chciałabym, żebyś był szczęśliwy.
– Teraz jestem.
– Teraz tak, ale jutro?…
Tajemnica męczyła mnie coraz bardziej. Musiałem się nią z kimś podzielić. Anna nie wchodziła w grę. Wyglądała na coraz bardzo podenerwowaną. Patrzyła na mnie dziwnie. W nocy wykrzykiwała przez sen słowa, których nie mogłem zrozumieć. Pozostawał ojciec Andrzej. Odwiedziłem go wczesnym rankiem, kiedy w zakrystii rozbierał się po porannej mszy. Ucieszył się moim widokiem.
– Anna martwi się twoją chorobą, Pierre – powiedział, zapraszając mnie na śniadanie.
– Jeśli fascynację można nazwać chorobą, to jestem chory, ale…
– Od fascynacji krok do szaleństwa – zauważył, przyglądając mi się uważnie.
I wtedy mu powiedziałem. Wszystko. W półgodzinnym monologu wyrzuciłem z siebie całą prawdę o porannych spacerach, mówiłem o Lucille, Filipie, budce, Krabach i Denniakach. Mówiąc, nie patrzyłem na księdza. Bałem się niedowierzania w jego oczach.
Rzeczywiście, nie uwierzył mi. Kiedy skończyłem, uśmiechnął się ciepło, serdecznie.
– Masz wielki literacki talent, chłopcze. Nie mogę pojąć, dlaczego zerwałeś z pisaniem?
Jego niewiara rozwścieczyła mnie!
– Dobrze, a zatem przekonam ojca. Natychmiast!
Specjalnie się nie opierał. Wyciągnął z szopy stary rower i popedałował obok mnie. Biegnąc truchtem, rozkoszowałem się myślą o jego zdumieniu, gdy niewiarygodne okaże się faktem.
Plaża wyglądała normalnie. Wilgotny piasek po świeżym odpływie. Załamujące się fale, grzywy palm. Grzebień raf… Ale jedno się zmieniło. Nie było budki. Krzyknąłem i przebiegłem przez płyciznę. Przeskakiwałem ze skały na skałę. Ksiądz podkasał sutannę i brodził za mną.
– Może zabrał ją odpływ, albo osunęła się trochę niżej – podsunął spokojnie. Zrzuciłem ubranie i zanurkowałem. Dwa metry od falochronu zaczynało się urwisko i bezdenna głębia. Budki ani śladu. Kabla też! Wypłynąłem. Jeszcze raz przeszukałem miejsce mych rozmów. Woda zabrała nawet pudełka po papierosach, których każdorazowo wypalałem co najmniej paczkę.
Na twarzy ojca Andrzeja malowało się współczucie. Zapewne rozmyślał już o sposobie skierowania mnie na kurację psychiatryczną.
Jeszcze raz przypomniałem sobie ustawienie budki. Czy mogło zabrać ją morze? Wykluczone. Ostatnia noc była bezwietrzna, fale słabiutkie… Nagle zauważyłem podłużny kształt błyskający w wodzie. Kawałek metalowej rurki. Coś, co mogło posłużyć jako lewar. Anna? Nie widziałem jej tego ranka w obejściu… Anna?!!! Czułem, że ogarnia mnie szaleństwo. Moje wzburzenie dostrzegł ksiądz.
– Spokojnie synu, ty naprawdę… Przerwałem mu ostro.
– Nie zwariowałem, proszę księdza, I mogę to udowodnić. Mniej więcej tydzień temu kupiłem dyktafon. Nagrywałem na nim prawie wszystkie rozmowy z Lucille…
Niestety dyktafon zostawiłem w domu. Ale czy to był wielki problem?
– Niech ksiądz tu na mnie poczeka, na rowerze obrócę błyskawicznie. Pomknąłem znów przez rozległe pasmo piasku. Wracałem po naszych śladach. Swoich i roweru. Zagłębiłem się w lasek. Rozpacz walczyła we mnie z wściekłością.
– Jak ona mogła mi to zrobić! Kretyńska czekolada! Gdzie się teraz może podziewać!?
Raptownie uderzyła mnie zupełnie inna myśl. Tak nagła, że aż się zatrzymałem. Ślady!! Przecież, jeśli Anna zepchnęła budkę, na plaży winny pozostać ślady jej stóp i to w obie strony. Zawróciłem. Przenikał mnie całego podmuch strachu. Nagle bezchmurne niebo i podnoszące się coraz wyżej słońce wydało się dziwnie zimne, nieludzkie.