– Ojcze Andrzeju! – wołałem, wierząc naiwnie, że mój głos może rywalizować z szumem przyboju. – Ojcze Andrzeju!
Nie odpowiadał.
Wreszcie dostrzegłem czubek jego głowy wystający zza skały. Podjechałem bliżej. Poza głową nie zostało z niego wiele więcej… Woda obmywała górną połowę korpusu przeciętego czymś ostrym, olbrzymim. Nie znalazłem śladów walki. Tylko pozostawione na skraju wody buty i kapelusz wskazywały, że ksiądz pragnął uciekać, nie myśląc o garderobie. Na jego twarzy malowało się bezgraniczne przerażenie. Ale kto mógł to zrobić? Śmierć nastąpiła nie dalej jak przed pięcioma minutami. Napastnik, czy raczej napastnicy, nie mogli się zbytnio oddalić. Na piasku pozostały dziwne ślady. Nagle przestrzeń dzieląca mnie od zarośli wydała się olbrzymia. Wskoczyłem już na siodełko. Zakręciłem. Chrupnął zerwany łańcuch. Rzuciłem nieprzydatny welocyped. Puściłem się pędem.
Krab oczekiwał mnie na skraju zarośli. Był wielkości wołu, dziwnie szklisty i bezbarwny. W porównaniu do swych karłowatych kuzynów zdumiewał rozwiniętą mózgoczaszką, na której chitynowe przeźroczyste płaty przykrywały ogromny mózg…
Nogi ugięły się pode mną. Byłem bezbronny i przerażony. Krab zdecydowanie ruszył mi na spotkanie. Jego śmiercionośne szczypce przypominały ramiona koparki.
Nagle gruchnął strzał. Kula odbiła się od pancerza, nie sprawiając skorupiakowi najmniejszej krzywdy. Jednak zatrzymał się, obejrzał, zawrócił. Teraz i ja dostrzegłem w tumanie kurzu pędzący jeep doktora Charbonniera, a w nim lekarza ze strzelbą. Obok siedziała Anna. Lekarz strzelił po raz drugi… trzeci… Jednak żadna z kul nie wyrządziła potworowi najmniejszej szkody. Tymczasem samochód wtoczył się na plażę, ominął szerokim łukiem kraba i najwyraźniej zmierzał w moją stronę.
Skorupiak przejrzał plan. Odwrócił się i ruszył w moją stronę z rączością geparda. Anna siedziała za kierownicą. Tymczasem doktor podniósł z siedzenia ręczną wyrzutnię, wycelował… Harpun trafił dokładnie między płaty chitynowe pancerza i mózgoczaszki. Krab odczuł ten cios. Zatrzymał się. Szarpnął liną, która omal nie przewróciła wozu. Doktor kazał Annie zatrzymać pojazd, po czym razem z moją żoną wyskoczyli na piasek. Krab zawrócił. Przestałem go interesować. Teraz jego głównym celem był samochód i harpunnik. Jednak Charbonnier ku mojemu zdumieniu nie uciekał, tylko manipulował coś przy wozie. Krab był tuż, tuż. Majestatyczny, zręczny. Skoczył. Ale w tym samym momencie doktor cisnął zapałkę. Zrozumiałem pomysł. Doświadczony podróżnik zawczasu przedziurawił zbiornik z benzyną. Masa paliwa i wyciekła na piasek. Krab już nie zdołał wyhamować. Oplatany; liną nagle znalazł się w środku ognistej kuli… Wydał niemalże ludzki wrzask. Płomienie ogarnęły odnóża stawonoga. Bestia bezsilnie turlała się po plaży, wlokąc za sobą samochód. Płonął piasek. Jeszcze sekunda, a detonował bak jeepa. Było po wszystkim.
– Anno!
Przytuliła się do mnie. Kochająca, ciepła, opiekuńcza.
– Skąd wzięliście się tutaj? Skąd przyszło wam do głowy wziąć ze sobą harpun, strzelby…
– Dzięki informacji, którą kazałeś przekazać.
– Ja kazałem?…
– Pół godziny temu zatelefonowała do mnie jakaś dziewczyna. Powiedziała, że jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Akurat przejeżdżał pan doktor…
– Na szczęście zobaczyłem tego Kraba przez lornetkę, jak wyłaził z morza. Inaczej nigdy nie uwierzyłbym w jego istnienie – wyjaśnił Charbonnier.
– Ale kto mógł dzwonić? Jaka dziewczyna?
– Powiedziała tylko, że ma na imię Lucille…
– Lucille? – wypuściłem z ramion żonę i popatrzyłem na dopalające się szczątki wozu i Kraba. – Lucille?
A więc znaleźli sposób na włączenie się do ziemskiej sieci telefonicznej. Mają kontakt. Będę mógł słuchać jej głosu, gdy tylko zechcę.
Odwróciłem głowę, żeby Anna nie zobaczyła zmiany na mojej twarzy. Charbonnier ruszył w stronę zwłok księdza. A ja pomyślałem, że koniec tej historii może być dopiero jej początkiem.
Etyka zawodowa
Ogromny jumbo-jet z dziecinną łatwością oderwał się od pasa startowego lotniska Heathrow, kierując swój garbaty dziób na zachód. Uśmiechnąłem się. Zawsze po starcie odczuwałem ulgę, że znowu się udało…
Niewielu rzeczy na tym świecie boję się, jednak loty samolotem do nich niewątpliwie należą. Może to jakiś atawistyczny lęk potomka Ikara? Ciągle nie mogę sobie z tym poradzić. Już samo wejście do lotniskowego terminalu powoduje nagły skok adrenaliny. Naturalnie potrafię to opanować, jednak nie rozumiem przyczyny obsesyjnej trwogi przed startem. Ciekawe, że nie odczuwam podobnego lęku podczas lądowania.
Zgasły napisy zakazujące palenia. Odpiąłem pas i szybko ruszyłem na pięterko, gdzie znajdował się barek. Prawdę powiedziawszy, alkohole interesowały mnie znacznie mniej niż rezydująca tam właścicielka wspaniałej pary nóg i blond grzywy (wypatrzyłem ją podczas wsiadania do samolotu).
Salonik spowijał dyskretny półmrok. Zamówiłem podwójną szkocką i usiadłem obok dziewczyny sączącej campari. Zdawała się mnie nie zauważać, wpatrzona w jakiś punkt nade mną.
– Bardzo przepraszam, ale wydaje mi się, że miałem już przyjemność spotkać panią…
Spojrzenie było czujne, taksujące, lecz nie pozbawione rozbawienia. Takim spojrzeniem kobiety zwykły obrzucać interesujących mężczyzn, którzy w niezbyt udolny sposób próbują nawiązać konwersację.
– Jeśli się nie mylę, w zeszłym roku na wyścigach w Ascot… – strzeliłem
– Nie bywam w Ascot – odpowiedziała blondynka. Głos miała niski, zapierający dech w równym stopniu, jak jej uroda. – To dobre dla snobów. Mogliśmy się jednak widzieć podczas prezentacji moje j kolekcji w Glasgow.
– Naturalnie, przypominam sobie, we wrześniu w Glasgow, panno…?
– W październiku – poprawiła. – Martha Aldridge.
Wyciągnęła do mnie rękę o nieprawdopodobnie szczupłych (co nie znaczy, chudych) palcach. Przedstawiłem się i ja:
– Graham Sowley.
– Sądząc po marynarce od Harrodsa zestawionej z dżinsami, nie zajmuje się pan projektowaniem mody – powiedziała Martha.
Chyba się zaczerwieniłem. Bąknąłem, że jestem tylko biznesmenem i modą interesuję się wyłącznie od przypadku do przypadku, jako dziełem sztuki, natomiast na co dzień nie zwracam na nią większej uwagi. Panna Aldridge podobnie jak ja udawała się do Chicago. Tym razem, jak twierdziła, nie miała zamiaru prezentować swojej najnowszej kolekcji, tylko przeprowadzić handlowy rekonesans, spotkać się z paroma ludźmi, wziąć udział w paru snobistycznych party.
– A mówiła pani, że gardzi snobizmem? – powiedziałem to tonem, jakbym przyłapał ją na najgorszym uczynku.
Roześmiała się.
– Czasem wymagają tego interesy. Powiedziałam przecież, że jadę w interesach.
– Zupełnie jak ja.
Oczywiście, nie mogłem tej pięknej dziewczynie powiedzieć prawdy. Spoglądając na burzę złocistych włosów i delikatnie rozchylone usta, zastanawiałem się, jaka byłaby jej reakcja, gdyby dowiedziała się, że ja, Graham Sowley, znany też jako Jimmy Moreno, Kurt Schumacher lub Dimitri Zacharenko – jestem jednym z najwybitniejszych i przy okazji najbardziej pracowitych zabójców do wynajęcia. W środowisku fachowców od mokrej roboty noszę australijski pseudonim Dingo.
Z wysokości dziewięćdziesiątego piętra wieżowca Illinois Tower rozpościerała się szeroka panorama rozświetlonej metropolii. Mężczyzna, który przedstawił się jako Hansen, siedział vis-à-vis mnie na hotelowej kanapce. Przypominał dużego szczura i najprawdopodobniej nim był. Zresztą, przeważnie tak wyglądają wyżsi rangą agenci tajnych służb, z upodobaniem udający niewinnych obywateli.