Выбрать главу

– Tak, wiem. Przez czterech pańskich nieudaczników. Zauważyłem ich bez trudu. Nie są to chyba najlepsi pracownicy waszej sekcji.

– Nie mówię o naszych praktykantach. Interesuje się panem ktoś jeszcze, wewnątrz hotelu.

– Zaciekawia mnie pan. Widziano tego kogoś?

– Nie. Ale na godzinę przed wspomnianymi manipulacjami bankowymi w Zurychu, ktoś z aparatu telefonicznego na pierwszym piętrze pańskiego hotelu połączył się ze Szwajcarią. To był zawodowiec, nie zostawił odcisków palców i mówił falsetem tak zniekształconym, że nasi fachowcy nie są w stanie nawet ustalić jego płci.

– I co powiedział?

– „Zebrać plony. Owoc spada. Bardzo ciężka orka”. Zacisnąłem usta. Rzeczywiście, sprawa wyglądała coraz ciekawiej.

Tymczasem Hansen usiłował dowiedzieć się czegoś o moich planach. Czy będę na lotnisku? Na cmentarzu, na korso? Nie miałem zamiaru ułatwiać mu zadania. Żywiłem nadzieję, że intuicja i tym razem mnie nie zawiedzie.

* * *

Udało mi się zaparkować wóz w pobliżu Muzeum Historii Naturalnej. Do przyjazdu senatora została mi ponad godzina. Jednym uchem nasłuchiwałem radiowej transmisji. Przerzucałem też materiały dostarczone przez Hansena. Listy pasażerów przybyłych przedwczoraj na O’Hare. Z moim własnym. Uśmiechnąłem się. Zresztą obok znalazłem Marthę Aldridge. Zamieszkałą w Waszyngtonie. Chyba pomyłka? Moja Martha przedstawiła się jako Angielka, zamieszkała we francuskim Lyonie…

Dawno już nie przystępowałem do roboty z równą niechęcią. Niestety nie miałem wyboru. A jeśli nawet miałem, to nie był on zbyt ciekawy. Przechodząc na teren wystawy rozłożonej po dwóch stronach Solidarity Avenue, między pomnikami Kościuszki a Kopernika, przeszedłem przez pobieżną kontrolę osobistą. Wykrywacz metali ani pisnął. A niby dlaczego miał pisnąć. To, co było mi potrzebne, znajdowało się od pewnego czasu wewnątrz zamkniętej strefy, w donicy pięknej astromerii, przy której klęknąłem, zawiązując sznurowadło. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Tłum gęstniał wzdłuż alei, na której miał pojawić się kandydat.

Marthę dostrzegłem w grupie aktorów i prezenterów telewizyjnych. Trudno było ją przeoczyć. Nad większością z nich górowała o pół głowy. Wiatr unosił jej włosy jak u Botticellowskiej Wenus, wynurzającej się z kąpieli. Idąc równolegle do promenady, zapleczem kwietnych ekspozycji, zmierzałem w jej kierunku. Zainteresował się mną jakiś ochroniarz, ale machnąłem tylko plakietką otrzymaną od Hansena i zrezygnował. Dobiegły mnie brawa.

Senator wysiadł już z kuloodpornej limuzyny. Dostrzegłem go w prześwicie tłumu. Mimo sześćdziesiątki na karku trzymał się wyjątkowo młodzieńczo. Zapewne to, co mówiono o jego romansach, było zaledwie częścią prawdy. Szpakowaty, zdecydowany, przypominał nieco Carringtona z „Dynastii”. No, może w nieco lepszym wydaniu. Uosabiał amerykański mit o silnym człowieku sukcesu.

Dzieliło nas jeszcze kilkanaście metrów. Parokrotnie napotkałem argusowe oczka otaczających go goryli. Znajdowałem się prawie tuż za Marthą. Tłum bił brawo i skandował. Martha stała na palcach, krzyczała jak inni i wymachiwała torebką. Musiałem to zrobić.

Poczuła ukłucie. Odwróciła głowę. W jednej sekundzie dostrzegłem i zdziwienie, i sympatię, i ból, i przerażenie.

– Graham…?

Cofnąłem się o krok. Dobrą chwilę napierający tłum nie pozwolił jej upaść. Kiedy osunęła się na ziemię, padając twarzą w trawnik, byłem już w bezpiecznej odległości.

Usłyszałem czyjś okrzyk. Potem wrzawę. Po dobrej minucie nadjechała karetka. Nie śpiesząc się przekroczyłem kordon. Do centrum poszedłem pieszo. Kolejny wóz miałem zaparkowany w podziemnym parkingu trzy przecznice dalej. Wszystko toczyło się według planu. Zanim stwierdzą zgon Aldridge, zanim w szpitalu zorientują się, że nie było to zwyczajne zasłabnięcie w ścisku… nim wypatrzą ślad po ukłuciu…

– Doskonale się spisałeś, Dingo! Tylko włos dzielił nas od nieszczęścia – skomentował operację Hansen. Tuż przed twoim uderzeniem kamera uchwyciła zamach torebką. Wiesz co w niej było? Porcja plastiku ukryta w denku wystarczyła, żeby wysłać do nieba „Kukułkę” wraz z całą obstawą. Do kroćset, jak na to wpadłeś, chłopie?

Ściszyłem głos:

– Niech to zostanie moją tajemnicą. Zadanie wykonane, bilans korzystny – tylko dwóch fachowców od zabijania mniej. Orka w piekle, a ja na emeryturze…

– Nadal trwa pan w zamiarze wycofania się?

– Już się wycofałem. Hansen uśmiechnął się krzywo:

– A swoją drogą, ciekawa osóbka ta Aldridge. Jej amerykański paszport okazał się fałszywy. Ludziom przedstawiała się jako projektantka mody renomowanej firmy Martha Aldridge-Duvalier z Lyonu…

– Pod takim właśnie nazwiskiem poznałem ją w samolocie.

– Sęk w tym, że panna, a właściwie wdowa Aldridge-Duvalier jest korpulentną czterdziestolatką i w ciągu ostatniego tygodnia nie opuszczała Lyonu… Chyba naprawdę nigdy nie dowiemy się, kim była Orka.

Dojeżdżaliśmy już do lotniska O’Hare. Miałem wykupiony lot do Meksyku. A tam z nowymi dokumentami i furą pieniędzy mogłem zacząć naprawdę nowe życie. Szkoda, że bez Marthy. Kobiety naprawdę nie mają wyobraźni. Przecież można było wszystko załatwić inaczej.

– Ech, Martho! Gdybyś zechciała być moją na zawsze, gdybym oczyma wyobraźni nie widział cię już w ramionach następnego mężczyzny…

Każdy mógłby zginąć jako Orka. Najwyżej kosztowałoby mnie to trochę więcej zachodu. Że też wygrana musi mieć zawsze domieszkę goryczy.

A wygrałem dużo. Skończyłem z coraz bardziej nużącym i niebezpiecznym fachem, mogłem rzucić oba moje zawodowe wcielenia, zarówno poczciwego Dingo, jak i moją drugą, gorszą wersję – Orkę. Pozbyłem się obu. Sprytnie, prawda? FBI zapewni mi ochronę. Echa dawnej działalności nie będą mi dokuczać. A rentier nie musi mieć żadnej etyki zawodowej ani dwóch. Ciekawe, co byś na ten temat powiedział, Hansen?

P.S. agenta federalnego Jima Hansena.

Jeszcze raz odwiedziłem Sowleya w hotelu, przywiozłem mu dokumenty drugiej a może trzydziestej tożsamości. Nie chciał, abym odwoził go na lotnisko. Zresztą zamówił już taksówkę. Jednak postanowiłem zaczekać, aż odjedzie. Na wszelki wypadek. Ze swego punktu obserwacyjnego widziałem, jak siedział w hotelowym barku i skrobał coś w notesie. A potem zobaczyłem recepcjonistę, który zbliżył się do Sowleya. Dialog (później go odtworzyłem na podstawie zeznań) brzmiał następująco:

– Mister Sowley, mam list od panny Marthy Aldridge, zostawiła go rano, ale prosiła, żebym wręczył go panu dopiero przed odjazdem.

– Od Marthy? – Sowley wyciągnął rękę. Naraz zapomniał o zawodowych nawykach, o czujności, i o tym, że nie uprzedzał Aldridge o zamiarze odjazdu. Zareagował jak zakochany facet, który otrzymał przesyłkę zza grobu. Może liczył, że jest tam propozycja wspólnego spędzenia wieczności.

I była. List był dość gruby, ale nawet ten fakt nie obudził jego czujności.

Kiedy Sowley rozerwał papier, nastąpiła detonacja. Żył jeszcze, kiedy do niego dobiegłem. W bełkocie słów powtarzało się imię Marthy i pytanie. Kim ona była, kim ona była?

Czyżby w przedśmiertnym szoku zapomniał, że była osławioną Orką. W każdym razie jej prawdziwych personaliów nie udało się wyjaśnić nigdy.

Jedna z lepiej przeprowadzonych akcji

Środa 1.28

Raul Martinez spał. Spał ciężkim, pijackim snem człowieka, który chleje piąty dzień z rzędu. Cały jego organizm przesiąknięty był alkoholem na wskroś, a krew stanowiła jedynie rzadki roztwór hemoglobiny w etanolu. Snów nie miał. Koszmary nachodziły go później, zazwyczaj nad ranem. Podrywał się wówczas, daremnie szukając pod poduszką spluwy, którą zabrano mu, wywalając go z policji. Bo wywalono go wreszcie. Przed pięcioma dniami. Jego – asa Szkoły Policyjnej. Jego – nadzieję Służby Metropolitalnej.