W oczach dziewczyny, poza zaskoczeniem, nie dostrzegł jednak dawnego porozumiewawczego błysku. A kiedy podał jej rękę, którą uścisnęła jak mężczyzna, zrozumiał, że nie mowy o dawnym porozumieniu. Mieli pozostać dwojgiem obcych sobie ludzi. Szkoda. W porównaniu z drobnym, choć żylastym jak stary indor inspektorem, komisarz przypominał zwalistego, powolnego w ruchach niedźwiedzia. W kręgach maszynistek, programistek i tajniaczek miał opinię streszczającą się do eufemizmu: „Walec drogowy”. Widocznie Maria wolała „walce”.
Tymczasaem Legrand i Martinez przeglądali materiał przygotowany przez Losera. Ekspertyzy zdjęć, dokumentację sporządzoną na miejscu ich rozrzucenia. Do tej pory incydenty zdarzyły się czterokrotnie. Zawsze w punktach sporego natężenia ruchu, zawsze w sposób uniemożliwiający wykrycie sprawców. Na szczęście większość przypadkowych przechodniów brała te wydarzenia za chwyt reklamowy i do wybuchu paniki nie doszło.
Loser przedstawił dotychczasowe hipotezy dotyczące celów, mogących przyświecać nieznanym sprawcom. Jego ludzie roboczo rozpatrywali trzy: wariant Herostratesa – maniaka lub grupy maniaków szukających za wszelką cenę popularności; możliwość działania którejś z frakcji ekologów pragnących poruszyć „sumienie świata”, ewentualność prowokacji politycznej jakichś ekstremistów, których celem byłoby, jak zwykle, wzbudzenie społecznego niepokoju. Doktor nie stawiał kropek nad „i”, ale odczuwało się, że ostatni wariant jest mu najbliższy. Ronson uśmiechnął się – znał takich ludzi. Loser też na swój sposób był ekstremistą – tyle że prawa i porządku.
– Który z odłamów ekstremistów pan podejrzewa? Czarnych, czerwonych, zielonych czy żółtych – zapytał Mark.
– Nie mamy żadnych dowodów, żadnych powiązań, nawet żadnych podejrzeń. I to dziwi. Większość znanych nam ugrupowań jest inwigilowana i spenetrowana, mamy licznych informatorów za granicą… Ale stamtąd też nic. Albo perfekcyjnie się konspirują, albo to całkiem nowa inicjatywa.
Nagle do rozmowy włączył się Martinez. Zupełnie oprzytomniał. Tylko na jego nabrzmiałej, bladej twarzy perliły się grube kropię potu.
– Jakie są opinie ekspertów o ewentualnych przyczynach sfotografowanych katastrof? – zapytał całkiem logicznie. – Nie jestem specjalistą militarnym, jednak nie wygląda mi to na wybuch bomby atomowej czy efekt konwencjonalnego bombardowania.
– Taak – głos Losera stracił na moment zwykłą apodyktyczność. – Badaliśmy rzecz i pod tym kątem. Niestety, nie da się jasno określić powodów. Nie znamy energii zdolnej wyrwać z korzeniami wieżę Eiffla, nie uszkadzając jej konstrukcji. Ruina Westminsteru sugeruje, że nagle przestało funkcjonować budowlane spoiwo. A tu, proszę, powiększenie twarzy martwych ludzi, różne ujęcia. Co widzicie?
– Grymas bólu, lęku…? – zaryzykował swą opinię Legrand.
– Moi lekarze nie mieli wątpliwości. Nie znajdując żadnych obrażeń zewnętrznych, za przyczynę zgonu tych nieszczęśników uznali paniczny, bezgraniczny strach.
Zapadła cisza. Maria nalewała następną porcję kawy.
– Jedno pytanie, panie doktorze – odezwał się Ronson. – Z pańskich słów wynika, że jakaś ekipa zajmowała się już tą sprawą. Czemu jej nie kontynuuje?
– Tak, miałem roboczy zespół śledczy, szóstkę znakomitych fachowców: dwóch lekarzy, fizyka, dwóch specjalistów od spraw terroryzmu… Miałem… Przedwczoraj, jadąc do mnie, nie zmieścili się na łuku drogi przy Czarnym Urwisku. Drogówka, która pierwsza znalazła się na miejscu, znalazła na asfalcie dużą kałużę oleju… Wszyscy zginęli. Nie mam żadnych dowodów, pozwalających podważyć wersję miejscowej policji, że był to nieszczęśliwy wypadek. Chociaż prywatnie…
Pierwsze zebranie zespołu ustalono na wpół do dwunastej. Do tego czasu mieli się wyspać, odpocząć, zapoznać z materiałami i przedstawić własne koncepcje. W dziennym świetle willa przeznaczona na kwaterę akcji „Foto” straciła wiele ze swojej tajemniczości. Wyglądała dokładnie na to, czym była – starą ruderą. To, co w nocy mogło uchodzić za park, teraz okazało się niewielkim rachitycznym ogrodem.
Martinez zabrał się już do roboty. Siedział obok Marii i analizował sprawozdanie z incydentu w magazynie Howarda. Przed trzema dniami na antresoli budynku eksplodował mały detonator, rozrzucając fotosy na nieomal cały parter domu towarowego. Z zabezpieczonych resztek wynikało, że detonator znajdował się w plastikowej siateczce, pozostawionej za jednym z filarów. Zarówno siatka, jak i jej właściciel nie wzbudziły i nie mogły wzbudzić niczyjego zainteresowania aż do momentu eksplozji.
Na biurku Marii znajdowały się trzy telefony: miejski oraz dwa bezpośrednie – do komisarza i Losera. Na razie wszystkie trzy aparaty milczały.
Ronson poprowadził zebranie. Nie krył trudności przedsięwzięcia. Musieli ruszać z martwego punktu. Zebrane dotąd materiały nie dawały najmniejszych wskazówek do dalszych poszukiwań. Oczywiście trzej byli policjanci zdawali sobie sprawę, że jeśli „fotograficzni żartownisie” byli ludźmi, nie duchami czy kosmitami, nie mogli też działać w próżni. Musieli mieć współpracowników, pieniądze, urządzenia techniczne.
Przy podziale zadań Legrand wziął na siebie tropienie sprzętu – analiza zdjęć, ich format, a także oryginalny sposób wmontowania napisów, sugerowała pewien rodzaj automatycznej kopiarki produkowanej przez ekskluzywną firmę w Zurychu.
Martinez, wspólnie z Marią, chcieli zająć się podobnymi precedensami w przeszłości, tak od strony technicznej, jak i ideologicznej. Niejedna z grupek czy sekt miała w swym programie apokaliptyczne memento. Ronson liczył na swoją siatkę informatorów. Wydawało się niemożliwe, aby coś działo się w mieście bez wiedzy tych, którzy stanowili jego podziemną infrastrukturę.
Monotonnie jazgotała karuzela. Jej właściciel chudy, wyblakły Tim, unikając wzroku Ronsona, w zamyśleniu skubał swoją rzadką brodę.
– Ja się nie bawię w politykę, szefie – mruczał półgłosem.
– A skąd wiesz, że chodzi o politykę? Jacyś kawalarze rozrzucają fotomontaże i tyle…
– Nic o tym nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Wyłącz mnie z tego szefie.
Twarz Marka nabrzmiała krwią.
– Przeholowałeś, Tim! – wrzasnął, chwytając go za klapy i ciskając o drewniane przepierzenie. – Już zapomniałeś o aferze z lolitkami? Za dziecięce porno można trafić do pudła na piętnaście lat.
– Ale ja naprawdę nie wiem – zaskowyczał Tim.
– To się dowiedz. Pytaj o nielegalne studia fotograficzne, specjalistów od małej pirotechniki… Miałeś też kiedyś dobre rozeznanie w kręgach Zielonych.
– A co będzie z Teddym? – zapytał nagle kapuś. – Nie chcę, żeby kiblował jeszcze pięć lat.
– Jestem teraz tylko detektywem hotelowym – wyjaśnił Ronson. – Wyciągnięcie twojego kumpla z pierdla przekracza moje… – urwał, widząc szyderczy uśmiech Tima. Zmienił ton. – No dobrze. Zdobądź te informacje, a ja zobaczę, co da się zrobić z twoim Teddym. Zdaje się, że jesteś do niego bardzo przywiązany.
Oczy Tima przybrały wyraz rozmarzenia, ale nie powiedział nic więcej.