Na suchym kacu Raul bywał nieznośny, upierdliwy, ale miewał również przebłyski genialności. Dziś, z zapamiętałością mrówki, przedzierał się przez kilometry danych, tysiące informacji, które Maria po wstępnej analizie przerzucała na jego komputer.
– Gdybym miał rzeczywiste, kompletne akta wszystkich mieszkańców naszej metropolii i zastosował do nich klucz eliminacyjny, po godzinie mielibyśmy całkiem wyraźną grupkę podejrzanych – westchnął w pewnej chwili.
– Loser pewnie ma taką kartotekę – podsunęła Maria.
– Mówię o prawdziwych danych obywateli, którzy nigdy dotąd nie weszli w konflikt z prawem – odburknął Martinez. – Aha… Czy nie zwróciłaś uwagi, że ciągle poza naszą analizą pozostaje cel owych akcji? Pytamy, kto to robi i jak, a nie zastanawiamy się dlaczego?
– Są trzy hipotezy doktora.
– Wiem, ale na zdrowy chłopski rozum, kiedy ktokolwiek występuje z przestrogą, zwykle towarzyszy jej informacja, jak zapobiec grożącemu nieszczęściu. Tak postępują ekolodzy, prorocy i wróżbiarze… Szantażyści dorzucają jeszcze cenę zaniechania. A tu nic. To zupełnie nie ma sensu.
– Chyba że jest to zagrożenie, którego nie można uniknąć – powiedziała Maria.
Ciężki dzień miał się ku końcowi. Mark Ronson po kolei odwiedził piętnastkę swoich czołowych informatorów. Wynik był zniechęcający.
Czy ludzie nabrali wody w usta? Czy naprawdę nic nie wiedzieli? Nie mógł się zorientować. Jak zaklęty milczał bukinista Arnold, zawsze służący szeroką informacją o nielegalnych operacjach pieniężnych. Nie miał nic do powiedzenia czarnoskóry Willy, u którego pół podziemia zaopatrywało się w lewe dokumenty i Claretta, przez którą można było złapać kontakt z mordercami do wynajęcia, a nawet Max, kontrolujący sex-shopy. Zawiódł dystyngowany Rene , bon vivant obracający się w kręgach starej arystokracji, a także wieloletni konfident ze środowiska hippisów, a później punków – Zielony Joe, który prowadził nadrzeczną dyskotekę.
Wszyscy byli zdziwieni powrotem Ronsona do służby. A gdy tłumaczył, że zajmuje się prywatnym zleceniem, deklarowali werbalnie swoją współpracę, tyle, że nie potrafili nic powiedzieć. Owszem, niektórzy słyszeli o katastroficznych zdjęciach, ale wszyscy je zlekceważyli.
Wreszcie wieczorem spotkał się z Luizą – słynną ongiś call-girl; przez jej buduar przewinął się niejeden z szybko zmieniających się gabinetów rządowych. Dziś Luiza, osobiście cokolwiek zużyta, prowadziła dyskretny pensjonacik w stylu późnego rokoka, gdzie obsługę klienta zapewniała młodzież rodem z Trzeciego Świata i Europy Wschodniej. Nadal jednak dysponowała świetnymi informacjami i znakomitą kawą z firmową amaretto na czele. A jej ciało ciągle potrafiło doskonale relaksować. Zresztą, Ronson nie był zbyt wymagający. Zwłaszcza w godzinach pracy.
– Zestarzałam się – westchnęła, gdy skończyli. – Czasu nie można oszukać, rozstępy, skóra już nie ta, co kiedyś. Czasem wydaje mi się, drogi inspektorze, że dokonujesz wobec mnie jedynie aktu łaski.
Mark zaprzeczył. Powiedział Luizie parę komplementów i przeszedł do sprawy fotografii. Zaskoczyła.
– A wiesz, parę dni temu, jeden mój klient, taki mały ze sztuczną szczęką i grubymi okularami, też próbował mnie o to wypytywać. Biedaczyna…
Opis Luizy pasował do Losera, ale Mark dyskretnie nie pytał, czy przymiotnik biedaczyna dotyczył niepowodzeń doktora w pracy, czy w przyjemnościach.
– I co mu powiedziałaś?
– Nic. Moim zdaniem to jakiś kawał albo początek akcji reklamowej. Zaciekawić, a potem z czymś wyskoczyć…
Czas w towarzystwie bajzelmamy szybko płynął, i dopiero na kwadrans przed dziesiątą Mark przypomniał sobie, że od czterdziestu minut jest umówiony w „Czarnym Kocie” z młodą, poznaną poprzedniej nocy, dziennikarką. Zasłużył sobie na odrobinę prywatnego życia.
Przy restauracji miał jak zwykle trudności z zaparkowaniem, toteż w sali znalazł się z wybiciem dziesiątej. Ani śladu platynowej blondynki. Szef lokalu zapytany o dziewczynę wzruszył ramionami. „Nie było takiej”. Zrezygnowany Ronson wrócił do wozu, ale w chwili, gdy usiłował trafić kluczykami do stacyjki, poczuł delikatne trącenie w ramię.
– Należy się mandat za złe parkowanie – powiedziała Irene.
Garsoniera Ronsona mierzyła dokładnie trzydzieści cztery i pół metra kwadratowego, co w normalnej sytuacji wystarczało. Ściany gęsto pokrywały regały z książkami, a złożenie stolika umożliwiało opuszczenie łóżka. Nie licząc wyposażenia mikroskopijnej kuchni i łazienki, innych sprzętów nie było.
Mark, lekko zakłopotany, zaproponował drinka. Irene przystała z ochotą. Akcja rozwijała się szybko. Bardzo szybko! Kiedy po godzinie spędzonej w „Czarnym Kocie” zaproponował zmianę lokalu, dziennikarka zaaprobowała pomysł, a gdy mimochodem wtrącił, że mogliby na chwilę wpaść do niego, nie spotkał się ze sprzeciwem. Przymrużone oczy Irene stały się tylko trochę bardziej kpiące. Teraz stała na środku mieszkania i mieszała lód w otrzymanym drinku.
– Czy zawsze w ten sposób przeprowadzasz wywiady z inspektorami policji? – zapytał Ronson.
– Tylko wtedy, kiedy mi się cholernie podobają.
– Zadziwiasz mnie.
– Taka już jestem. Wariatka, prawda? – ostatnie słowa wypowiedziała gardłowo, odrzucając przy tym platynowe włosy. Jej twarz oblał delikatny rumieniec. Mark podsunął krzesło i sięgnął po album z wycinkami swoich ciekawych spraw. Odwróciła go delikatnie.
– Sprawy służbowe załatwimy później – powiedziała zdecydowanie.
– A teraz?
– Będziemy się kochać – powiedziała i pocałowała go drapieżnie.
Nie zastosował żadnej samoobrony. Potem chciał ją przygarnąć, ale cofnęła się o krok.
– Spokojnie, Mark. Dzisiaj ja dowodzę akcją. Najpierw chciałabym się wykąpać.
Otworzył drzwi do łazienki, zastanawiając się, co bardziej; go oszałamia – alkohol czy Irene.
– Nie lubię tracić czasu – wyjaśniła, robiąc przepraszającą minkę. – Nigdy nie wiadomo, ile go mamy. Zresztą, prędzej czy później i tak by do tego doszło. Poza tym lubię zdobywać. Powiedz, będziesz się bronił?
– Nie będę.
Czwartek 3.17
Raul Martinez nie mógł zasnąć. Mimo kilkunastu godzin spędzonych nad materiałami nie odczuwał potrzeby snu. Popatrzył na Marię zwiniętą w kłębek na dwóch zsuniętych fotelach. Na milczące telefony. Potem zgasił światło i podszedł do okna. Było uchylone, a wiatr delikatnie wydymał firankę. Wyjrzał. Ogród pozostawał wilgotny i ciemny. Wtem Raul drgnął. Mógłby przysiąc, że za rozległym platanem na moment błysnęło maleńkie światełko, coś jak ogarek papierosa. Może Loser albo komisarz wbrew zapewnieniom przysłali im jakąś ochronę? A może…
Były inspektor nie tracił czasu. Wrócił do pokoju i włączył monitor komputera. Dla kogoś podglądającego z zewnątrz mogło to wyglądać na kontynuowanie pracy. Topografię budynku rozpracował już poprzedniego dnia. Szybko przemierzył korytarz i znalazł się przy wąskim oknie toalety z drugiej strony willi. Uchylił je, a następnie wykorzystując załamanie muru i rynny, pokonał dystans między pierwszym piętrem a parterem. Potem odbezpieczył broń. Butów pozbył się wcześniej. Bezszelestnie, szerokim łukiem okrążył dom i w cieniu muru oddzielającego go od ulicy, dotarł do rozłożystego plątana. Oczywiście, po ewentualnym gościu ani śladu. Nigdzie nie drgnęła ani gałązka, nie zaskrzypiał żwir. Raul przyklęknął, szukając śladu tytoniu lub niedopałka. Zaświecił latarkę. Stanowił teraz znakomity cel, ale nie dbał o to. Anioł lub diabeł stróż musiał się już ulotnić. Coś błysnęło. Uniósł się z kolan, czując odrazę. W rozwidleniu konarów dostrzegł szkliste oko martwego gołębia, który zaklinował się w dość nieprawdopodobnej pozycji. Martwy gołąb? Jakiś symbol? Przestroga?