Loser skrzywił się brzydko. A potem zwięźle poinformował o ustaleniach kontrwywiadu, który wykluczał zagraniczne korzenie akcji. Służby sekretne ościennych państw zauważyły sprawę i też wychodziły ze skóry, żeby czegokolwiek się o niej dowiedzieć.
– A ty co tak milczysz, Mark? – na zakończenie narady Komisarz spojrzał na Ronsona.
– Milczę, bo jeszcze nic nie wiem.
– Ale czuję, że czegoś się spodziewasz?
– Może. Miałem sygnał od jednego z informatorów, przypadkowo przebywał podczas detonacji w pasażu. Prawdopodobnie widział jednego ze sprawców…
– Co takiego? – wszyscy poderwali się na równe nogi.
– Chyba zauważył coś niezwykle istotnego, ale szczegółów dowiem się dopiero podczas spotkania w cztery oczy. Jesteśmy umówieni przed siódmą…
Na ten telefon Ronson czekał cały dzień. Jego serce parokrotnie przeżywało skurcz nadziei. Kwadrans wcześniej zatelefonował nawet do Sheratona, interesując się, czy nikt o niego nie pytał.
– Ależ oczywiście – odparła panienka z centrali. – Było sześć telefonów, wszystkie od tej samej miłej pani, która jednak nie podała swego nazwiska.
– Jeśli zadzwoni po raz siódmy, proszę przekazać jej ten numer – tu podyktował – ale tylko jej.
Zrozumiała i po piętnastu minutach rozmawiał z Irene.
– To ja – zabrzmiało niepewnie z drugiej strony. – Jeszcze mnie pamiętasz?
– Ja? Zupełnie zapomniałem. Aha, przypominam sobie, to ty nosisz takie rude anglezy? – zażartował.
– Tak, i habit mniszki – zrewanżowała mu się.
– Już się wyspałaś, siostro?
– Tak, i krążę po mieście od sześciu godzin. Mam niestety dla ciebie przykrą informację.
– Jeśli musisz, mów!
– Nie będziemy mogli dziś kontynuować naszego „wywiadu”.
– Długopis ci się wypisał?
– Gorzej! Dziś w Ratuszu odbywa się wielki Bal Prasy. Największy w roku spęd marnych dziennikarzy. Nie może mnie tam zabraknąć. Ale gdybyś i ty zechciał wpaść?
– Wiesz, że z jednym wyjątkiem, nie cierpią żurnalistów. Ale… może kiedy to się skończy, zatelefonujesz do mnie?
– Nie licz na to. Zabawa potrwa do rana. Ale jak chcesz, zatelefonuję, Sherlocku!
– Dziękuję, Watsonie z platyny.
Odłożył słuchawkę. Przez moment w skupieniu wpatrywał się w blat biurka. Potem wstał i zajrzał do Legranda.
– Mówiłeś coś o wyprzedzeniu przeciwnika, o intuicji.
– No!
– Dowiedziałem się o wprost wymarzonym miejscu na spłatanie nam kolejnego figla.
Opowiedział o Balu Prasy, nie wspominając rzecz jasna o swojej informatorce. Pierre przyznał mu rację. Nie było lepszego forum dla apokaliptycznej autoreklamy niż spęd mediów.
– Możemy pójść tam razem – zaproponował. – Wpadniemy tam wcześniej, rozejrzymy się…
– W tym sęk, że teraz nie mogę. Za trzy kwadranse spotykam się z bardzo ważnym informatorem. Weź Raula. Jak tylko skończę, natychmiast zjawię się w Ratuszu.
W drodze do wesołego miasteczka Ronson zajrzał jeszcze na moment do Arnolda. Bukinista wprowadził go na zaplecze antykwariatu, a następnie ściszonym głosem poinformował o pewnej transakcji. Przed miesiącem w Brukseli, ktoś spoza kręgu znanych organizacji, nabył dużo broni. Istniały podejrzenia, że później przeszmuglowano ją tu, do metropolii.
– Dam znać, jak dowiem się więcej.
Tim czekał na niego w swojej budzie. Wydawał się niesłychanie podniecony. Jego delikatne, niemal kobiece ręce drżały. Z niedomkniętej szufladki nowego stolika wystawała kolba sporego gnata.
– Załatwisz zwolnienie Teddy’ego? – zabrzmiało błagalnie.
– Zrobię, co będę mógł – odpowiedział Mark. – Co tak pusto u ciebie?
– Remontują dziś karuzelę, technicy rozbabrali mechanizm i poszli. Dopiero jutro mają skończyć.
– No, ale do rzeczy! Mów, co widziałeś.
Krótkimi szarpanymi zdaniami informator wyszeptywał swoje spostrzeżenia. Opowiedział o wydarzeniu w pasażu i o tym, jak za suty napiwek boy (śliczny chłopak o migdałowych oczach) zobowiązał się wszystkiego dowiedzieć. Rzeczywiście, wrócił po chwili z informacjami. Narożny pokój nie był tego dnia wynajęty, ale… przez wewnętrzne drzwi miał połączenie z sąsiednim apartamentem, a ten został zapłacony przez…
Przerwało mu stukanie do drzwi.
– Pan Ronson proszony do telefonu, jest pilny telefon od pana Losera – powiedziała, zaglądając do środka śliczna, uczesana na pazia blondyneczka z kasy przy bramie.
– Pójdziesz ze mną – rzucił Mark do Tima. Pobiegli. By dojść do kasy należało jedynie wyminąć nieczynną karuzelę i niewielki pawilon strachów. Po paru krokach Tim został lekko w tyle.
– Cholera – usłyszał nagle jego klątwę Ronson – Mało, że nie kończą, to nie zamykają nawet za sobą drzwi. – Zaraz pana dogonię!
Mark przyspieszył kroku. Dobiegł do kasy i chwycił słuchawkę. Już w tym momencie miał dziwne przeczucie kłopotów. Przecież nikt z kolegów nie wiedział, dokąd się wybiera. Jego konfidenci nie figurowali na żadnej liście, a kontakty z Timem…
– Słucham, Ronson!
W odpowiedzi usłyszał jedynie jednostajny szum. Pułapka! Krzyknął głośno. „Tim, Tim!” i zawrócił. Nim jednak minął „Tunel Grozy”, dobiegła go muzyczka, wesoła muzyczka nie zmieniająca się od stulecia. Nieczynna karuzela ruszyła.
Dobiegł na miejsce. Wagoniki już nabierały pędu, błyskały lampki, natomiast w obnażonym, pozbawionym osłon mechanizmie dostrzegł miazgę ludzkiego mięsa, które parę sekund wcześniej było Timem. Ktoś sterroryzował informatora i wepchnął go pod koło zamachowe. Morderca nie mógł zdążyć się oddalić, istniała więc jeszcze szansa… Na nieszczęście za Ronsonem nadbiegła paziowłosa blondyneczka. Jej krzyk zagłuszył wszystkie inne efekty wesołego miasteczka. W parę sekund karuzelę otoczył zwarty tłum. Nadbiegający zatarasowali drogi we wszystkich kierunkach. Mark wiedział, jak wyglądać będzie oficjalny raport. „Nieszczęśliwy wypadek wskutek niezachowania dostatecznej ostrożności w obchodzeniu się z niesprawnym mechanizmem”.
Na godzinę przed początkiem balu plac przed Ratuszem świecił pustkami. Legrand zostawił w wozie Raya (swego starego pomagiera, którego dziś za zgodą komisarza włączył do akcji), a sam zadzwonił do stylowych drzwi ze złocistymi okuciami. Trochę żałował, że nie ma z nim Martineza, ale Raul po kilkudziesięciu godzinach nieprzerwanej pracy i z powodu alkoholowego głodu przeżywał kryzys i nie nadawał się do akcji.
Portier przywitał go niechętnie i wpuścił dopiero po obejrzeniu odznaki. W całym gmachu dopiero kończono sprzątanie, a w głównej sali naprawiano usterki nagłośnienia.
– Jakie usterki? – zainteresował się Pierre.
– Nie wiem, ale przysłali dwóch mechaników, majstrują coś na górze.
Legrand przypomniał sobie żółtą furgonetkę zaparkowaną w bocznej uliczce, którą zauważył, wysiadając przed Ratuszem. Przez moment zastanawiał się, czy nie wrócić po Raya, ale obawiał się straty czasu. Poprosił portiera, aby sprowadził czekającego w wozie funkcjonariusza, a sam podbiegł do telefonu. Wykręcił dwie cyfry i znieruchomiał. Na schodach pojawił się barczysty mężczyzna w błękitnej bluzie montera. Szedł spokojnie ze skrzynką pełną narzędzi. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Legrand dostrzegł jakby minimalne zawahanie, ale mechanik schodził dalej. Pierre odłożył telefon, szybko dobył pistoletu i jednym susem stanął przed schodzącym.
– Pańskie dokumenty i żadnych gwałtownych ruchów! – doskonale pamiętając, że na górze znajduje się wspólnik, na wszelki wypadek ustawił się tak, aby błękitnobluzy stanowił naturalną tarczę.