Выбрать главу

Ułamek sekundy, a całe pirotechnicznie spreparowane mieszkanie stanęło w ogniu, wyleciały szyby… Martinez nawet się nie obejrzał, zbiegł do piwnicy, a następnie małym okienkiem wyczołgał się na podwórze. Potem prześliznął się dziurą obok śmietnika na sąsiednie podwórko, skąd już bez większych przeszkód dotarł na sąsiednią ulicę. Tam przeszedł w spokojny bieg maniaka sportowca, który zwalcza bezsenność za pomocą biegania. Niebo zarumieniło się od łuny. Gdzieś zawyła syrena. Martinez równym truchtem oddalał się coraz bardziej.

Nazajutrz 12.15

– Jednak pan żyje? – zdziwił się Carducci, podnosząc głowę znad gazety, w której artykuł o katastroficznych ulotkach na stadionie sąsiadował z wiadomością o pożarze w dzielnicy nadrzecznej, w którym poniósł śmierć były as policji metropolitalnej, aktualnie urlopowany, Raul Martinez.

– Jak pan widzi! – Raul opuścił ogrodowe zarośla i szybko wskoczył na werandę willi profesora. – Mam nadzieję, że nie jest pan pod obserwacją.

– Nie sądzę. Zresztą wraz z pana śmiercią nie mają już powodu obawiać się czegokolwiek. Widzi pan zresztą te tytuły – rzucił mu plik gazet. – „Ekstremiści sprytnymi fotomontażami pragną wywołać niepokój społeczny”, „Polityczny faul na stołecznym stadionie”, „Nasze stanowcze nie dla nieodpowiedzialnych prowokacji”.

– Niezłe! Stylistyka godna doktora Losera – uśmiechnął się Martinez.

– Jak pan myśli, co to oznacza? – zapytał Carducci. – Moim zdaniem, chyba tylko jedno: władze pogodziły się z myślą, iż sprawcy nieprędko zostaną złapani.

– Ja się nie pogodziłem – Martinez patrzył hardo na profesora. – Ma pan coś dla mnie?

– Troszeczkę. Na przykład naszkicowałem modelowy schemat przypuszczalnej organizacji „Fotografów” w trzech wariantach: minimalnym, maksymalnym i optymalnym. Wyliczyłem przybliżone koszty poniesione w czasie dotychczasowych operacji, prześledziłem opcje światopoglądowe, a także upodobania kierującego tą zabawą. Szczegóły są w tej teczce. Dają do myślenia. Ale zacznę od wniosków. Najpierw finanse. Jeśli nie jest to stara grupa przestępcza czy agenda finansowana przez obcy wywiad, to dysponuje ona zaskakująco dużym wolnym kapitałem, ograniczającym liczbę potencjalnych sponsorów do tysiąca nazwisk w kraju. Po drugie, z analizy technologicznej wynika, że ekipa produkcyjna łącznie z kierownictwem liczy około czterech osób, ze trzy zajmują się logistyką, drugie tyle stanowią łącznicy z kolporterami, wreszcie istnieją minimum dwie niezależnie działające grupy operacyjne (jak wiemy, dwuosobowe), tyle też musi liczyć ochrona, która zapewne spełnia również funkcje egzekucyjne. Rekapitulując: według niskiego wariantu – „fotografów” jest dwunastu, według wysokiego – dwudziestu paru.

– Skąd ta pewność? Czy ochroniarz nie może być technikiem?

– Ze względu na ścisłą konspirację jest to wykluczone. Poszczególne grupy są odseparowane od siebie, mają ograniczone kontakty. Z podobnego względu nie może być ich więcej. Każdy dodatkowy człowiek potęguje ryzyko…

– Racja! Ale modele to nie wszystko. Nasz przeciwnik potrafi zmieniać metody, czego dowodzi choćby wynajęcie helikoptera.

Carducci znów uśmiechnął się.

– Czytał pan gazety. To tylko potwierdza, jak mocno jest asekurowana ta akcja. Pilot rozrzucający ulotki był przekonany, że został oficjalnie wynajęty przez koncern Coca Coli, a lecące fiszki są zachętą do konsumpcji tego popularnego napoju.

– Dobrze rozegrane!

– A przecież nie jest to ich ostatnie słowo. Ludność nie wpadła w panikę. Nie ma też poważnej reakcji rządu i społeczeństwa. Boję się, czy „fotografowie” nie zechcą pokusić się o jeszcze mocniejsze efekty, aby uwiarygodnić swoje przesłanie.

– Na przykład jakie?

– Chciałbym się mylić – westchnął profesor – ale z probabilistycznego wizerunku przywódców wynika, że stać ich jeszcze na bardzo wiele.

21.25

Maria należała do kobiet odważnych. Nie bała się ciemnych ulic i podejrzanych lokali. Gwarancję dawał jej odpowiedni pas kung fu. Nie przerażały jej również trudności ani ludzka nieżyczliwość. Ba, nie przestraszyła się nawet swego czasu komisarza, potrafiła z nim definitywnie zerwać i przekreślić tym samym własną, dobrze zapowiadającą się karierę w policji. Nawet zdziwiła się, że do akcji „Foto” ściągnięto właśnie ją. Ale może nie było innych pod ręką?

Teraz jednak bał a się. Mały wiejski domek na odludziu, normalnie jasny i przytulny, obecnie wydawał się jej pułapką. Po kilku nerwowych dniach odizolowanie się od świata denerwowało ją, zamiast uspokajać. Telefon milczał, zresztą był uszkodzony. Nowych sąsiadów nie znała, starzy dawno powyjeżdżali lub poumierali. W takich chwilach przypominało się jej dzieciństwo – rodzice, wujek Franciszek – mizantrop na samotnym poddaszu, rodzeństwo, gosposia. A teraz… Matka w pensjonacie dla starców, brat w Nowej Zelandii, siostra nie wiadomo gdzie, wuj odludek umarł trzy lata temu. Dom też umierał. Na ścianach pojawiły się zacieki, wiało przez spaczone, niedomykające się okna.

Kiedyś Maria miała wiele zapału – zamierzała wszystko odremontować. Wydawało się jej, że potrafi dokonać tego sama. Na mężczyzn nigdy nie liczyła. Owszem, przelotnie durzyła się – jak wszystkie – w Ronsonie, ale przecież Mark mógł być co najwyżej kandydatem na pełen emocji weekend, a nie długą, wspólną egzystencję. A komisarz? Westchnęła.

Śmierć Martineza załamała ją i przeraziła. Nie ulegało wątpliwości, że pozostawała ostatnim żyjącym uczestnikiem akcji „Foto”. Czyżby przyszedł czas na nią?

Ta myśl uderzyła ją z brutalną otwartością. Zaraz po wysłuchaniu radiowego komunikatu była na krawędzi paniki. Pomyślała o ucieczce, sprawdziła i naoliwiła starą dubeltówkę wuja. Swoją broń, którą otrzymała na czas akcji, musiała zdać Valmiere’owi. Potem dopadła ją apatia. Jeśli wyrok został wydany, szansę przeżycia miała znikome.

Wypiła kawę i rozpakowała bagaże przywiezione z metropolii. Obok stosu notatek znajdowały się tam jeszcze nie zwrócono do biblioteki trzy roczniki „Dziennika Południowego”, stos sensacyjnych informacji, skandali, zbrodni, ciekawostek. Maria zamierzała je kiedyś przejrzeć, szukając inspiracji w akcji „Foto”, parę dni temu nie zdążyła tego zrobić. Teraz miała aż za dużo czasu. Zagłębiła się w czytaniu gęstej zupy niegodziwości, brudów i pomówień.

Była pewna, że gdzieś w tej piramidzie papieru znajdują się te dwie, trzy informacje, mogące stanowić nowy trop, rzucający światło na akcję. Lektura wciągnęła ją tak, że wkrótce zapomniała o niebezpieczeństwie. Nawet nadchodzący zmierzch nie oderwał jej od rocznika.

Każdy może doczekać swojej małej „Eureki”. Dla Marii przełom przyniosła wiadomość, jaką przeczytała na ostatniej stronie gazety sprzed roku. Artykuł pod tytułem „Co się stanie z legendarnym majątkiem Ala Charmontiera” dotyczył spekulacji na temat losów fortuny jednego z najbogatszych ludzi Europy, który dwa tygodnie wcześniej zmarł na atak serca, na własnym jachcie u wybrzeża Korsyki. „Kto zgarnie pulę? – zastanawiał się dziennikarz – Rozwiedziona przed wielu laty wdowa czy pasierb zmarłej drugiej żony, Jacques Willer-Ledontier, ekscentryk, wizjoner, aktywista Zielonej Ligi? Na co pójdą pieniądze gromadzone przez cztery pokolenia kapitalistów?”

Oczywiście Marią kierowała w tej chwili wyłącznie intuicja. Nie istniały żadne przesłanki potwierdzające trafność podejrzenia. Kilkadziesiąt numerów dalej trafiła na wiadomość o przyznaniu przez sąd całości spadku właśnie Willerowi. Pięć numerów dalej był z nim wywiad ze zdjęciami. Jacques w swojej posiadłości, w otoczeniu przyjaciół, doradców… Jedna twarz z tego grona wydała jej się znana. Ależ naturalnie – Arnold Grove, kiedyś jeden z najobrotniejszych menedżerów pornobiznesu – od dłuższego czasu nie widziany na rynku. Zaraz, zaraz…