Maria też zauważyła zmianę w Raulu. Ten pijaczyna i abnegat był na swój sposób fascynujący… Jednak nie amory były mu w głowie.
– Czy twój wóz jest sprawny? – zapytał.
– Owszem, ale… Naprawdę możesz zostać.
– Uważam, że powinienem zajrzeć natychmiast do T., zanim doktor Loser tam się zjawi. Nie bardzo ufam jego metodom.
– Pojadę z tobą.
– Nie mogę odmówić koleżance z pracy.
Wtorek. Noc.
Gdyby nie przebite koło, którego zmienianie zajęło im kwadrans, pewnie by zdążyli. Inna sprawa, że zaraz za T. zatrzymał ich posterunek policji.
– Droga zamknięta – powiedział młody żołnierz, prawie dziecko.
– Jestem z policji – Martinez machnął swoją starą legitymacją.
– Do akcji wprowadzono jednostkę specjalną – padła odpowiedź. – Wstęp wzbroniony.
Raul zaklął w duchu. A zatem Loser skłamał. Ledwo otrzymał potrzebne informacje, a już za ich plecami uruchomił swoje oddziały. Zapewne nie chciał z nikim dzielić się sukcesem. Nie zważając na protesty żołnierzyka, Martinez wcisnął gaz do dechy. Był ciekaw, czy chłopak będzie za nim strzelać. Nie strzelał.
Od starego browaru, który pół roku temu wynajął Grove, dzieliły ich nie więcej niż dwa kilometry – kiedy rozpoczęła się gwałtowna strzelanina. Loser najwidoczniej przypuścił otwarty szturm. Może zresztą został sprowokowany. Po intensywności kanonady można było wnioskować, że toczy się regularna bitwa. Jeszcze pół kilometra… Gwałtowna eksplozja targnęła wzgórzami. Martinez omal nie stracił panowania nad kierownicą…
Kurz opadał. Skwierczała dopalająca się trawa. W miejscu starego browaru rozpościerał się jeden wielki dymiący krater. Z bastionu „fotografów”, ich ciał, urządzeń, pozostały jedynie mizerne ślady.
– Musieliśmy przypadkowo trafić w ich arsenał. – Doktor Loser z niesłychanie ważną miną kręcił się na skraju pogorzeliska. Ledwie tolerował obecność Marii i Martineza.
– Czy Mark mógł być tam? – zapytała w końcu dziewczyna.
– A skąd mam wiedzieć? – burknął Loser. – Nasi ludzie nie zdążyli nawet zająć pozycji, kiedy ci rozpoczęli strzelaninę. Musieliśmy odpowiedzieć ogniem. Najważniejsze, że wszyscy zginęli. Z tego co ustaliłem, Grove i pasierb Charmontiera również. Cała ekipa załatwiona.
– Ale tajemnicę zdjęć zabrali ze sobą – zauważył Martinez.
– Najważniejsze, że zostali unieszkodliwieni i nie zagrożą więcej porządkowi publicznemu, a ja już zadbam… Co to za światła…
Drogą od lasku pędziła w stronę ruin kilkudziesięcioosobowa wataha ludzi. Błyskały flesze fotoaparatów, kręciły się kamery.
– Pieprzeni dziennikarze – krzyczał jakiś podoficer. – Podjechali od nie zabezpieczonej strony.
– Skąd się tu wzięli dziennikarze? – doktor spojrzał groźnie na Raula i Marię. Ci tylko wzruszyli ramionami.
Komandosi grupy specjalnej byli bezradni wobec nadciągających przedstawicieli agencji prasowych. Martinez pochylił się do Losera i wspominając zdanie profesora Carducciego, rzekł:
– A nie zastanawiał się pan, doktorze, że swoją akcją dopomógł pan w sfinalizowaniu scenariusza „fotografów”? Teraz już się nie uda zatuszować ich działań. Ich memento pozna cały świat.
– Bzdura! – żachnął się zapytany. – Dać się zabić dla jakiejś idiotycznej wizji. Wykluczone.
Do ich stanowiska dobiegł tymczasem najszybszy z prasowej szarańczy Rex Thompson z „Washington Post”.
– Gratuluję zmiany stosunku do mass-mediów, doktorze! Tym razem miło nas pan zaskoczył. Te telefony do nas wszystkich w środku nocy z dokładnym wskazaniem drogi. Nie pojmuję tylko, w jaki sposób już pół godziny temu dziewczyna, która zatrzymała mnie przy skrzyżowaniu, posiadała to zdjęcie, skoro do detonacji doszło dopiero pięć minut temu.
Maria wiedziała, co zobaczy na fotografii. Zgliszcza i lej po detonacji w samym środku. Nie wiedziała tylko, że na skraju będzie również uwieczniona grupka widzów lustrujących miejsce dramatu – a w niej ona, Martinez, Loser i redaktor Thompson. Pod spodem widniał tradycyjny napis:
„Jeszcze tylko półtora roku”.
Niczego więcej nie wyjaśniono. Nie odkryto ani metod, jakimi dokonywano owych zdjęć, ani celu, jaki im przyświecał. Nie natrafiono również na nic, co by wskazywało, że ktokolwiek inny poza Ledontierem i Grove’em mógł być inspiratorem makabrycznego happeningu.
Dwa dni później w alpejskim pustkowiu odnaleziono parę nieprzytomnych osobników – nagich i pogrążonych w głębokiej amnezji. Mężczyznę zidentyfikowano jako Marka Ronsona – ongiś inspektora policji, dziewczyna natomiast – piękna, platynowa blondynka – nie została rozpoznana. Dokładne badania mówią o nieodwracalnych zmianach w ich mózgach i braku szans na odzyskanie pamięci. Jedno wydaje się bezdyskusyjne. Kiedy na spacerze w zakładzie spotykają się razem, wyglądają na szczęśliwych. Jak dwie, splecione w wiosennym słońcu rośliny.
Epilog
1 lutego 1991 roku Raul Martinez nie pił. Nie pił, mimo że półtora roku wcześniej, wracając z Marią do metropolii, obiecał sobie, że zrobi to, gdy nadejdzie dzień zagłady. Przez siedemnaście miesięcy, w tajemnicy przed żoną, śnił o tym dniu. Marzył, tak jak tylko potrafią marzyć zaleczeni alkoholicy. A jednak, gdy nadszedł Dzień Zero, postanowił czekać na trzeźwo. Martynika w lutym jest przepiękna. Zresztą piękna jest podobno o każdej porze roku.
Ostatnie dwa tygodnie spędzili ze sobą tu w Saint Pierre jak najwspanialsi kochankowie. Czy była to tylko świadomość nieuchronnego? W końcu cały ten czas przeżyli razem i był to okres naprawdę piękny. Zawsze we dwoje… Wiedząc o nadchodzącym końcu świata, nie zdecydowali się na dzieci.
Opuszczając Europę nie odczuwali lęku. Najwyżej bezbrzeżny smutek. Za dwa tygodnie miała ustać ta mrówcza krzątanina, opustoszeć bulwary i magazyny. Wszystko miało się skończyć.
Na Martynice zapomnieli o zagładzie, wygonili ją gdzieś poza świadomość podczas wesołych dni zabaw, plażowania, nocnych spacerów wśród oszałamiających zapachów i miłości pod kwiatami hibiskusa.
Było jeszcze dość wcześnie. Na opustoszałej brunatnej wulkanicznej plaży leżeli sami. Sami, jeśli nie liczyć ponurej sylwetki wulkanu – mordercy wznoszącej się nad mieściną Saint Pierre. Patrzyli w łamiące się fale i czekali.
Koło południa, daleko na plaży pojawił się drobny przecinek. Przecinek ten rósł i rósł, aby przekształcić się w starszego, utykającego mężczyznę…
– Ależ wybrali sobie państwo miejsce na urlop – powiedział doktor Loser, gdy stanął przy policjantach. – Prawdziwy koniec świata.
– Ma pan jakieś informacje, że Martynika ocaleje? – zapytała Maria.
– Ach ta zapowiadana apokalipsa! – zaśmiał się Loser. – Właściwie powinienem was poinformować od razu. Odwołana!
– Co pan chce przez to powiedzieć? – Martinez zmienił się na twarzy.
– Że na razie jej nie będzie! Można usiąść koło państwa? – nie czekając na pozwolenie, przykucnął obok nich i wydobył z teczki kanapkę. – Jesteście pewnie ciekawi, skąd to wiem? Ze źródła!
Opowieść Losera była dość długa. A sprowadzała się do paru istotnych faktów.
Wynalazku futurofotografii dokonano w USA pod koniec lat osiemdziesiątych, ale bardzo prędko polski agent wywiadu na usługach KGB, za równowartość ceny willi w Bel Air i jachtu na przystani w Santa Monica, wykradł całą dokumentację i przekazał do ojczyzny światowego komunizmu. Tam zbudowano prototyp i zaczęto fotografować przyszłość. Okazało się to interesujące, ale całkowicie nieprzydatne. Przyszłość bowiem dawała się fotografować tylko wariantowo. To znaczy, fotografując przyszłość faceta stojącego przed drzwiami z wyprzedzeniem minuty można było otrzymać fotkę, na której otwiera lub nie otwiera drzwi, potem jak idzie w prawo, w lewo, czy prosto. Każda sytuacja miała swe warianty. Futurofot co prawda fotografował przyszłość, ale we wszystkich możliwych wersjach. Milion któraś przynosiła wizję totalnej zagłady. Ale to był tylko jeden z wariantów i to mało prawdopodobny. Zresztą ta apokaliptyczna wersja doprowadziła do zainteresowania się wywiadów pewnym laboratorium na Bliskim Wschodzie, gdzie bawiono się antymaterią. Sprawę nadano komu trzeba i grupka fachowców z Mossadu wyeliminowała tę alternatywę bardzo szybko. Tymczasem radzieccy analitycy dusili się nadmiarem zdjęć. Eksperyment kosztował miliony dolarów, a praktycznie przydatny był tyle co wróżka. Co gorsza, przedstawiając wszystkie możliwości (niemożliwe do racjonalnego zanalizowania), w istocie nie wybierał żadnej. Nie mylił się, ale cóż począć z futurofotem, który na jedno pytanie o kres Michaiła Gorbaczowa dawał ponad miliard wariantów? A tylko jeden mógł być prawdziwy. Futurofot nie nadawał się nawet przy ruletce. Fotografia wyniku gry dawała dokładnie pięćdziesiąt wariantów. Żeby wycofać choć trochę środków, KGB postanowiło spożytkować zdjęcia w inny sposób. Do badania reakcji ludzi na apokaliptyczne zapowiedzi. Taki był główny sens programu „Foto”, realizowanego przez niezależny zespół w obcym kraju. Miał on odpowiedzieć na pytanie, na ile pokazanie zagrożeń może zmienić postępowanie społeczeństwa? Niektórzy z szefów podupadającej firmy żywili spore nadzieje, że zamęt wywołany fotografiami przyczyni się do uratowania resztek dawnej potęgi mocarstwa. Nadaremnie. Ludzie okazali się odporni. Nie uwierzyli. Zlekceważyli sygnały.